Powoli otwieram oczy, gdy dociera do mnie, że przeżyłem, patrzę na zegarek, jest 18:00 i kończy się dzień, ale wstaję i sprawdzam stan reszty „wilków”, Tom i Pete mają się dobrze, Tom ma tylko mocno ranioną rękę, ale Chris jest cały zakrwawiony i nie reaguje na potrząsanie nim, sprawdzamy tętno… nic, jest cały zimny i sztywny, więc domyślamy się, że nie żyje. Sprawdzamy resztę żołnierzy i odkrywamy, że jesteśmy jedynymi ocalałymi z całej grupy. Zabieramy więc manierki z wodą
i amunicję, następnie ruszamy w drogę załamani śmiercią przyjaciela. Z naszej grupy tylko Chris prawdziwie stracił uczucia po treningu, cała reszta naszej grupy umiała to ukrywać, ale teraz? Zastanawiamy się gdzie iść, bo przecież nie wiemy, czy miasto zostało utrzymane po takim nalocie i wybieramy dalszą drogę na północ, bo w tamtą stronę znajdowała się baza główna w mieście Tobruk, który był zarazem głównym portem na czas wojny, ale nie wiedzieliśmy, czy dalej się trzyma i odpiera Rosjan. Z Kambutu mamy trzynaście godzin marszem, więc w planie drogi umieszczamy sen i postoje na odpoczynek, nie chcemy też wędrować w południe, bo jest najcieplej i organizm najszybciej się męczy. Zabieramy więc wszystko, co potrzebne ze ze znalezionych po drodze narzędzi i wyruszamy w długą i męczącą drogę licząca aż 61 kilometrów. Około 21:00 spotykamy pierwsze znaki świadczące o utracie miasta przez NATO, to wrogie oddziały, to namioty z Ruskimi flagami, a także sygnały odtwarzane z Meczetów: „Żołnierze z zachodu, poddajcie się siłom Rosjan, a nie zostaniecie ukarani cierpieniem”. Nie słuchaliśmy ich jednak, bo wiedzieliśmy, że są to zwykłe kłamstwa i gdy tylko się ujawnimy, to już nigdy nie zobaczymy świata jako żywi. Na całe szczęście udaje nam się wyślizgnąć z miasta i o godzinie 0:23 znajdujemy się już za murem Kambutu. Od teraz mamy teoretycznie trzynaście godzin na piechotę.
Na początku po krótkiej, przeprowadzonej w ciszy rozmowy ustalamy, że w ciągu najbliższych kilku minut musimy jak najbardziej zwiększyć odległość od Kambutu, bo jest to dla nas najniebezpieczniejsze miejsce. Za moją propozycją ustalamy też, że musimy unikać wszystkich głównych dróg, a także często odwiedzanych miejsc w okolicy. Także czas znowu się rozszerza, bo pustynia nie jest miejscem wygodnym do podróżowania na piechotę, tym bardziej w pełnym rynsztunku i z bronią na plecach. Po mniej więcej pięciu minutach drogi możemy zobaczyć, jakie zniszczenia naprawdę spowodowały bomby i wrogi ostrzał, bo mimo że jest ciemno, to wszędzie widać dym oświetlany ogniem z pożarów na terenie całego miasta i południowych przedmieść. Ruszamy więc dalej, bo na pustyni nie ma kryjówek i łatwo można nas zauważyć, gdy nadejdzie dzień. Po dwóch godzinach ciągłej wędrówki, z przerwami tylko na małe łyki wody zarządzam dłuższą przerwę, na wyspanie się i odpoczęcie. Jako, że znajdujemy się na „ziemi niczyjej”, to zostają ustalone warty – ja biorę pierwsze 1,5 godziny, potem Pete tez 1,5 godziny, no i na koniec Tom, który pełnił warte do świtu, przez nieco ponad godzinę. Budzimy się o godzinie 7:00, Tom jako najlepszy kucharz przygotowuje śniadanie – na zimno, bo dym widać w dzień z dużych odległości -
i wypijamy kawę, zimną bo z dnia poprzedniego, ale dobrą na obudzenie się przed dalszą wędrówką i walką z trudnościami klimatu. Niedługo później wyruszamy i wędrujemy w dzień, co ma swoje zalety – jest jasno, łatwo można się zorientować w terenie, ale również wady – łatwo nas zauważyć. Przez pierwsze półtorej godziny wszystko idzie sprawnie, ale potem zaczynamy zauważać ślady wrogich jednostek – żołnierzy, ale ruszamy dalej pewni swoich szans. Ta pewność prawie doprowadza do naszej zguby, bo spotykamy patrol Rosjan. Pierwszy element walki z użyciem broni – znajdź osłonę przed pociskami, potem rozważnie strzelaj. Jako, że w naszej okolicy nie ma żadnych głazów, to po prostu padamy na glebę i obsypujemy się z przodu piskiem, by nie oberwać pociskiem. Po chwili oni tez nas zauważają i pierwsi oddają do nas strzały, ale piasek zdaje egzamin. Raz na jakiś czas wychylamy się, oddajemy krótka serię i z powrotem padamy. Zdjęliśmy może dwóch, ale gdy Tom wychylił się, to oberwał w rękę. Mi i Petowi udało się wyeliminować resztę i pomogliśmy Tomowi, ale rana była poważna – lewa ręka właściwie ledwo trzymała się reszty i trzeba było się mocno namęczyć, by ja usztywnić i zabezpieczyć. Jakoś nikt z nas nie pomyślał o możliwości zakażenia…
Po 9:00 wyruszamy dalej, ale jakiś czas później Tom zaczyna tracić siły i jest coraz bardziej blady. Wtedy Pete pierwszy pomyślał o zakażeniu, ale było już za późno. Około wieczoru, mimo że obmyliśmy ranę i zrobiliśmy wszystko co umieliśmy, to i tak Tom traci przytomność. W nocy przy pełnieniu warty pilnujemy go, ale nie zauważamy momentu jego śmierci… Dopiero rano, gdy chcieliśmy spróbować jeszcze jednego sposobu zauważamy, że umarł. To było za dużo – dwie straty w tak krótkim czasie. To znacznie wpływa na nasze morale, ale nie mogliśmy już się wycofać, było za późno. Z piasku i większych kamieni robimy prosty grób dla Toma i wyruszamy dalej – już tylko we dwóch – w stronę Tobruku, ale zwiększamy tempo. Dużo czasu straciliśmy na próbie pomocy Tomowi. Do końca drogi zostało około trzy godziny pieszo i spotkaliśmy samolot, na nasze nieszczęście wrogi. Zauważył nas i wtedy ponownie zaczęło się piekło. Po padnięciu na glebę zostaliśmy zasypani gradem pocisków i mocno ranieni. Zostaliśmy bez ruchu i pilot chyba pomyślał, że nas zabił, bo odleciał w stronę Tobruku. Odczekaliśmy chwilę i opatrzyliśmy sobie nawzajem rany. Zostało tak niewiele… jeszcze dwie godziny i jesteśmy. Nie robimy już przerw i zwiększamy tempo, a do Tobruka docieramy około 16:00. W oczy rzucają się poniszczone budynki i dym z pożarów, ale miasto jest utrzymane przez NATO. Po kilku minutach poszukiwań – pytania ludzi – znajdujemy siedzibę główną i zgłaszamy stan drużyny, mówią że nie tylko my tak skończyliśmy, bo większość zespołów z tamtej okolicy tak wygląda i pytają jak to przeżyliśmy – śmierć dwóch przyjaciół w tak krótkim czasie - odpowiadamy, że było trudno, ale w czasie wędrówki było mało czasu na myślenie. Odpowiedź chyba ich zadowoliła, bo przydzielili nas do jednostek frontowych, niby najbardziej elitarnych, ale wykonujących najniebezpieczniejsze zadania – nieraz jest to atakowanie czołgu i niszczenie stanowisk artyleryjskich. Dostajemy dzień wolnego na odpoczęcie fizyczne i psychiczne, ale i tak idziemy i pomagamy innym żołnierzom i cywilom. Następnego dnia pobudka o 6:00 i idziemy na miejsce zbiórki nowych oddziałów, tam zostajemy rozdzieleni. Już nigdy nie nie zobaczyłem mojego ostatniego przyjaciela gdy jeszcze żył...
![](https://img.wattpad.com/cover/361800449-288-k556500.jpg)
CZYTASZ
Next generation - Project Soldier
ActionMłody chłopak - Tomek zgłasza się do projektu mającego na celu stworzenie nowej generacji żołnierzy, którzy mają być niezwykle dobrzy w wykonywaniu swoich zadań. Na początku swojego szkolenia spotyka Smokera i zaczyna mu ufać. W międzyczasie zaczyna...