Rozdział 4

71 14 29
                                    


Głęboko w stuletnim lesie panuje gęsta  ciemność. Przez dorodne korony drzew nie przebija się nawet delikatna smuga księżycowego światła. Chociaż nie widzę kompletnie nic, co znajduje się przede mną, biegnę ile sił w nogach. Leśne poszycie i drobne krzewy chwytają falbany mojej sukienki. 

- Nie dajcie jej uciec! - krzyczy ktoś daleko za drzewami. 

Prawie wpadam na pień wielkiego dębu, ale nie przerywam biegu. Nie mogę. Jeśli mnie złapią, zaciągną mnie z powrotem. Znowu trafię na zimną posadzkę u stóp tronu i poczuję przeszywające spojrzenie mojej matki na karku. Usłyszę jej pełen odrazy głos, a później straż zaciągnie mnie do lewego skrzydła zamku. Zamkną mnie w nim na Wieczna Zieleń wie, jak długo. Nie pozwolę im na to. Nie tym razem.

Za moimi plecami do ludzkich głosów dołącza wycie psów. Przerażenie rozlewa się zimną falą po całym moim ciele, ale zmuszam nogi do dalszego biegu. 

Nie wrócę tam już. Już nigdy tam nie wrócę. 

Ta myśl dodaje mi skrzydeł i pozwala biec dalej, chociaż płuca palą mnie boleśnie. Dam radę, uda mi się. W końcu będę wolna.

- Zwęszyły ją! - słyszę zza drzew gdzieś po mojej lewej. 

Nie oglądam się, tylko prę naprzód. Nisko zawieszone gałęzie smagają mnie boleśnie po twarzy, nogi stają się coraz cięższe od wysiłku. Mam wrażenie, że biegnę już wieki, więc muszę być blisko. Zaraz powinnam dotrzeć do wierzbowej bramy, a jak tylko ją przekroczę, będę bezpieczna. 

Z niskiego krzewu przy mojej lewej stopie wyłania się wyrzak - krzyżówka lisa, hieny i Zieleń wie, czego jeszcze. Białe zębiska odcinają się na tle ciemności, gdy jego paszcza zbliża się do mojej nogi. Czuję powiew gorącego powietrza nad kostką zanim ostre kły zatapiają się w mojej skórze. 

Ignoruję ból i wymierzam wyrzakowi kopniaka.

Mgła gęsta niczym mleko otula wszystko dookoła. Srebrzyste pasma unoszą się w powietrzu, tworząc zwodnicze kształty i cienie. Mimo to biegnę przed siebie, nie zważając na to, że moje stopy zapadają się w miękkim, wilgotnym mchu. Krew z miejsca ugryzienia sączy się bezustannie.

- Wyrwała się wyrzakom! Nie dajcie jej uciec! - głos zdaje się dobiegać zewsząd i znikąd jednocześnie.

Przeskakuję nad powalonymi pniami, które wyłaniają się nagle z mgły. Moje serce bije jak oszalałe, a oddech staje się coraz płytszy. Nie mogę się zatrzymać. Jeśli mnie złapią, zamkną mnie w cholernym pałacu, gdzie będę musiała tańczyć na niekończących się balach, aż stracę poczucie czasu i samej siebie.

Za plecami słyszę szelest skrzydeł i melodyjny śpiew. To Pieśniarze, najlepsi tropiciele w Hybonie. Ich głosy hipnotyzują i zwodzą, ale zatykam uszy i biegnę dalej.

- Nie wrócę tam. Nigdy więcej. - powtarzam sobie jak mantrę.

Ta myśl dodaje mi sił, gdy przedzieram się przez splątane gałęzie drzew o srebrzystej korze. Liście szeleszczą, jakby ostrzegały o moim przybyciu, ale ignoruję to.

- Jest przy Szepczących Wierzbach! - słyszę okrzyk z lewej strony.

Nie oglądam się. Przede mną majaczy zarys ogromnej, poskręcanej wierzby. Pierwszej z dwóch. To brama do świata ludzi. Jeszcze kilka kroków.

Nagle czuję, jak coś owija się wokół mojej kostki. To korzeń wierzby, który ożył i próbuje mnie zatrzymać. Szarpię nogą, wyrywając się z jego uścisku. Czuję, jak kora rozdziera mi skórę, ale ból dodaje mi determinacji.

Jeszcze jeden krok i będę wolna. Jeszcze tylko jeden...

 Jeszcze tylko jeden

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Książę bez korony [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz