Rozdział 57

20 2 3
                                    

Patrzę na swoje odbicie w lustrze, ale nie widzę tam już siebie. Z odbicia patrzy na mnie ta ja, która nawiedzała mnie w ciemności. Ta, która mówiła mi, że mogę scalić swoją magię i sprawić, że moja moc będzie nawet potężniejsza, niż dotychczas.

Przyglądając się bliżej, dostrzegam jak bardzo się zmieniłam. Moje rysy twarzy stały się ostrzejsze, jakby były teraz wykute w marmurze - zimne i nieustępliwe. Policzki zapadły się lekko, podkreślając kości policzkowe, które teraz rzucają głębokie cienie na moją skórę. Ale najbardziej przerażające są oczy - te same, a jednak zupełnie obce. Kiedyś pełne życia i emocji, teraz przypominają głębokie studnie wypełnione lodowatą wodą.

Korona Viridiny spoczywa na mojej głowie niczym wąż oplatający swoją ofiarę. Malachit osadzony w srebrze błyszczy triumfalnie w półmroku pokoju, jakby świętowały swoje zwycięstwo nad moją duszą.

Wpatruję się w swoje odbicie, próbując odnaleźć w nim choćby ślad dawnej siebie. I wtedy to widzę - przez ułamek sekundy, tak krótki, że mogłabym to wziąć za przywidzenie, moje wargi wykrzywiają się w uśmiechu, choć nie czuję, żeby moje własne usta się poruszały.

Dreszcz przebiega mi po plecach, gdy uświadamiam sobie, że to, co widzę w lustrze, to manifestacja tej części mnie, którą zawsze starałam się ignorować. Tej mrocznej, żądnej władzy nad własnym życiem istoty, która szeptała do mnie w najczarniejszych godzinach nocy, kusząc obietnicami niewyobrażalnej potęgi.

Moje palce mimowolnie wędrują ku koronie, dotykając jej zimnej powierzchni. Metal zdaje się pulsować pod moim dotykiem, jakby reagował na moje wewnętrzne rozdarcie. Część mnie chce zerwać ją z głowy i roztrzaskać o podłogę, ale inna część - ta, która patrzy na mnie z lustra - zaciska palce mocniej, przyciskając ją jeszcze pewniej do czubka głowy.

Nie mogę oderwać wzroku od lustra, zafascynowana i przerażona jednocześnie tym, co w nim widzę. To już nie jest pytanie, czy ta przemiana faktycznie następuje - pytanie brzmi, ile jeszcze zostało z dawnej mnie, zanim całkowicie stanę się tym, co widzę w odbiciu.

Drzwi sypialni jęczą cicho, gdy do pomieszczenia wślizguje się Killian. Ostrożnie zamyka je za sobą i nie rusza się ani o krok, jakby wołał zostać w bezpiecznej odległości ode mnie. Doskonale, nie mieliśmy jeszcze miesiąca miodowego, a już nienawidzę go za to, że związał swoje życie z moim, a on jest przerażony tym, kim się staję.

- Jeżeli wyślemy tę pielgrzymkę do wszystkich krain, to albo oni przyjadą do nas, albo to my będziemy musieli udać się do nich. - jego głos jest spokojny, ale można w nim wyczuć wyraźne napięcie. Jego ręce delikatnie drżą, choć stara się to ukryć.

Patrzę na niego, widząc, jak z trudem powstrzymuje swoje emocje. Jego oczy błyszczą refleksami światła, a każdy gest jest przemyślany, jakby próbował znaleźć słowa, które mogłyby przekonać mnie do jego punktu widzenia.

- W takim razie tak zrobimy. Jakoś przecież musimy znaleźć tych, którzy nadal są po stronie mojej matki. - odpowiadam, mój głos jest stanowczy, choć w głębi duszy drży z napięcia. Chcę, by Killian zrozumiał, że nie jestem już tą samą osobą, którą kiedyś znał.

- Illwhyrin... co właściwie chcesz zrobić ze wszystkimi, którzy popierali księżną Orwen? - pyta, jego słowa są ostre, ale w jego oczach widać coś więcej niż tylko determinację. Coś, co przypomina dawną więź, którą kiedyś dzieliliśmy.

- Już ci mówiłam. Zamierzam ich zabić, to tylko w ten sposób będziemy mieć pewność, że trucizna mojej matki nie będzie dalej niszczyć krain. - odpowiadam bez skrupułów, moje słowa odbijają się echem w cichym pomieszczeniu. Czuję, jak moja magia pulsuje w moich żyłach, gotowa na wszystko.

Książę bez korony [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz