Rozdział 21

23 5 2
                                    


Świat, jakim znałam go do tej pory, rozpada się wokół mnie.

Drewniana budka – okna, blat, drobiazgi na półkach – wszystko zaczyna się rozmywać, jakbym nagle patrzyła przez warstwę mgły lub zakurzoną szybę. Staram się mrugać, jakby to miało pomóc, jakby w ten sposób można było przetrzeć oczy i przywrócić ostrość. Ale obraz nie staje się wyraźniejszy. Zamiast tego zmienia się jeszcze bardziej. Podłoga pod moimi stopami, która jeszcze chwilę temu była chłodnym marmurem Union Station, teraz zamienia się w lśniący, drewniany parkiet. Rozciąga się on w nieskończoność, odbijając ciepłe światło z sufitu – albo może to tylko moje złudzenie. Ten parkiet zdaje się ciągnąć tak daleko, że jego krańców nie jestem w stanie dostrzec. Próbuję się zorientować w przestrzeni, ale wszystko dookoła mnie jest rozmyte, nierealne.

Czy nadal jesteśmy w Union Station? To pytanie odbija się w moich myślach jak echo. Może powinnam zapytać, czy w ogóle jesteśmy jeszcze w Los Angeles? Świat wokół mnie faluje, chwieje się w takt moich niepewnych myśli, jakby odzwierciedlał wewnętrzny chaos, który teraz przeżywam. To miejsce nie jest stabilne. A ja... nie jestem pewna, gdzie jestem.

– Killian? – mój głos brzmi dziwnie, jakby wydobywał się ze starego, skrzeczącego głośnika na peronie dworca, a nie z moich własnych ust. Dźwięk nie dobiega normalnie, jakbym była od siebie oddalona, patrzyła na siebie z zewnątrz.

Nie odpowiada. Cisza jest gęsta, choć wiem, że on gdzieś tutaj jest. Nie muszę go widzieć, by czuć jego obecność.

Stoję teraz w tej wielkiej, przestronnej sali, której sufit ginie w półmroku, a ściany wydają się oddalać z każdym moim oddechem. Krzesełka i stoliki stoją wzdłuż ścian, równo ustawione, jakby gotowe do przestawienia – ale żadna konfiguracja nie jest ostateczna. Wyglądają, jakby można je było przesunąć, zmienić ich ustawienie, przygotować tę przestrzeń na wszystko: bankiet, debatę, wspólny lunch. To miejsce zdaje się być przygotowane na każdą możliwość, na każdą ewentualność, ale nigdy nie na coś konkretnego. Krzesełka, tak jak reszta tego miejsca, drżą na krawędziach, ich kontury rozmywają się jak na poruszonej fotografii. Próbuję skupić wzrok na którymś z mebli, starając się uchwycić choć jeden szczegół, który by mi pomógł zrozumieć, gdzie jestem. Ale im bardziej się staram, tym bardziej wszystko staje się nieuchwytne.

Boli mnie głowa. Przypomina to patrzenie na coś, co z każdym mrugnięciem jeszcze bardziej traci na ostrości, jakby rzeczywistość wymykała się z moich rąk. Każdy szczegół zdaje się rozmywać, płynąć, a ja tracę punkt zaczepienia. Z każdym oddechem mam wrażenie, że ziemia pod moimi stopami jest coraz bardziej niestabilna. Jakbym stała na cienkiej warstwie lodu, która lada moment pęknie, odsłaniając coś zupełnie innego, coś, czego nie jestem pewna, czy chcę zobaczyć.

Wysuwam rękę w stronę najbliższego stolika, chcąc go dotknąć, ale boję się, że moje palce w niego nie trafią, że ręka przejdzie przez ten nierealny, drżący obraz, jak przez zjawę. Skupiam się, staram się wyostrzyć wzrok, ale to na nic. Obraz nie poprawia się, a ból w mojej głowie narasta. Wszystko to jest nie do zniesienia.

Rozglądam się po sali, starając się znaleźć jakikolwiek punkt odniesienia, coś, co pomoże mi się uspokoić. I wtedy go widzę.

Killian.

W przeciwieństwie do otaczającego mnie świata, on jeden nie jest rozedrgany. Jego sylwetka jest tak samo wyraźna, jak zwykle. Stoi na drugim końcu sali, spokojny, niewzruszony, a jego postać jest idealnie ostra. Jego kontury nie falują, nie rozmywają się, jakby ten chaos nie miał na niego żadnego wpływu. Nawet ze znacznej odległości mogę dostrzec szczegóły jego twarzy – pieprzyki, które zawsze widziałam z bliska.

Książę bez korony [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz