Podniosłam wzrok z nieprzytomnej twarzy mężczyzny. Muszę przyznać, że kiedy nie wrzeszczy ani nie próbuje skopać mnie na śmierć, to jest nawet przystojny. Nawet.
- Czy ty go... - Szukałam odpowiedniego słowa, jednak żadne jakie przychodziło mi na myśl, nie nadawało się.
- Nie zabiłem go - Sapnął roztrzęsiony jeszcze Laro, odrzucając dziwny przedmiot.- Chyba go nie zabiłem... Powiedzmy, że go unieszkodliwiłem.
- Uziemiłeś.
Uklękłam obok i objęłam twarz Dajrsa dłońmi. Jego klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie. Ważne jednak, że jakoś oddychał. Pod palcami czułam jak krew powoli pulsowała w jego tętnicach i żyłach.
To dziwne. Jeszcze niedawno miałam ochotę pokroić go na drobne kawałki swoim mieczem świetlnym, potem zastrzelić z blastera, kiedy byłby bezbronny i oszołomiony. Wtedy natomiast bałam się, że mógł umrzeć.
- Żyje. - Zmarszczyłam lekko brwi. - Jeśli jednak obudzi się w miarę szybko to będziemy mieli niezłe kłopoty.
- Co z nim więc zrobimy? - spytał niepewnie rudowłosy, drapiąc się po czuprynie.
- Jak to, co? Masz przecież tutaj jakiś schowek...
W dwójkę staraliśmy się przenieść nieprzytomnego mężczyznę. Trzymając go z obu stron, szliśmy powoli w kierunku małego pomieszczenia po środku statku. Ciągnąc go, udało nam się pozbawić go wszelkiej broni. Nigdy nie spodziewałabym się, że jeden człowiek może mieć przy sobie na raz blaster normalnych rozmiarów, laserowy pistolet, kilka granatów, między innymi: dymny, hukowy, błyskowy, odłamkowy, a nawet laserowy. Do tego wszystkiego wewnętrzną stronę skórzanej kurtki miał wypełnioną po brzegi przeróżnymi nożami o srebrnych, ostrych jak brzytwa ostrzach. Jednym słowem - żywy arsenał. Jedynie zasmucił mnie fakt, że nie mam przy sobie swojego miecza. Był on dla mnie jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek posiadałam.
Wszystko zostawiliśmy na stole znajdującym się w komorze tuż przy kabinie pilota.
- Trzeba wymyślić, co zrobimy, kiedy się obudzi - mówił ognistowłosy, kładąc członka Ruchu Oporu na metalowej podłodze. Można powiedzieć, że po prostu go zrzucił ze swoich barków...
- Mamy trochę czasu, na razie musimy stąd jak najszybciej odlecieć - mruknęłam, przeglądając zarekwirowaną przez nas broń.
Zapięłam pokrowiec z pistoletem na swoim udzie, tak samo jak robili to inni. Do ręki wzięłam kurtkę wypełnioną ostrzami.
"Zapamiętać. Nie ubierać jej lepiej do snu".
- Nie powiedziałaś mi jeszcze, gdzie chcesz uciec - odezwał się znowu pilot. Delikatnie odkładał zabezpieczone granaty do szuflady w ścianie, która przypominała mi nieco sejf, tylko taki bez zapewnionej ochrony.
Gdzie chcę lecieć? Nie zastanawiałam się nad tym. Musiałam odnaleźć Bena. Gdzie on jednak mógł teraz przebywać? Wszędzie. Być może na jakiejś nowej, niezniszczalnej Gwieździe Śmierci, ulepszonej kilkakrotnie, albo na należącej do Nowego Porządku planecie. Istniała także opcja, że leciał właśnie na Ornor, chcąc odbić mnie i Camalo. Tylko, że mnie tam już nie było. Chissis natomiast był, ale tylko cieleśnie.
Zaroh calapri Kylo.
- Chcę dostać się na Santro - wymamrotałam siadając na twardym krześle.
- Wiesz, że będzie to pierwsze miejsce gdzie będą cię szukać, zaraz po Zahir?
- Wiem. - Obracałam w palcach srebrną blaszkę. - Jeśli jednak Ben się w miarę pospieszy, to uda mi się z nim stamtąd wydostać...
CZYTASZ
Zakazane
FanfictionŻycie Jorin jest spokojne i przepełnione harmonią. Każdy dzień wypełniają jej treningi czy medytacja, które pod pilnym okiem Mistrza Kahriego mają sprawić, aby stała się prawdziwym Rycerzem Jedi. Jednak jej rutyna zostaje zachwiana przez Niego - skr...