Długo jej ciało spoczywało nieruchomo, odziane w szatę z dziurą na piersi, pod którą widniała zabliźniona szkaradnie skóra, lecz już bez rany, złączona, z powrotem stopiona. Nikt nie był dopuszczony do komory, jedynie jeden z pokładowych lekarzy. Pokręcił on jednak głową, czytając raport zdrowotny po przebadaniu elektro-magnetycznym skanerem żywotności i pracy organów. Położył jedynie dłoń na moim ramieniu i zacisnął palce. Szeptał coś silnych obrażeniach wewnętrznych, krwotokach, ciągłej nadprodukcji kwasów żołądkowych, słabym biciu serca, a także o współczuciu i o ostatnich godzinach. Nie docierały jednak do mnie jego słowa.
Czas upływał powoli, a ja utknąłem w nicości. Słuchałem jednostajnego pikania, które odzywało się zgodnie z jej biciem serca. Ciche, ze zbyt długimi przerwami, ale nieustanne, wciąż podkreślające, że walczy o siebie.
Wciąż biło od niej przyjemne ciepło. W swoich palcach chowałem jej dłoń - tak niewielką i delikatną, a śmiercionośną.
Wciąż tliło się życie.
Cisza objawiła się w całkowicie innym ciele niż w tym dotąd przez nas znanym. Można byłoby powiedzieć, że między nami pojawiła się silna nić przyjaźni. Już nie była wroga, przejmująca, zwiastująca nieszczęście, smutek czy ból. Stanowiła ostoję spokoju, poczucie tu i teraz, a nawet namiastkę szczęścia.
Lecz tamte godziny coraz mocniej mnie przygniatały, kręgosłup uginał się pod ich ciężarem. W głowie jednocześnie buzowało i wiało chustką. Czułem, jak lodowate mam dłonie i jak jednocześnie gorącą szyję.
Szeptałem ściśniętymi wargami wszystko, co chciałaby usłyszeć. Obiecywałem, prosiłem, przeklinałem, błagałem, krzyczałem, znowu prosiłem, później jednak groziłem, na koniec i tak wracając do lamentu. Z czołem na jej brzuchu przesiadywałem dnie, nie spałem nocy. Jedynie czasami ogarniał mnie zbyt lekki i niepokojący mar, nie dający ulgi i spokoju.
Gdy wrócił lekarz, wiedziałem, że pozostały mi ostatnie chwile. Aparatura zbyt często komunikowała o tej konieczności. Przez palce ulatniała się jej energia, muskając moją skórę jakby na pożegnanie. Na jej poszarpane ubranie spadały moje grube, niekształtne i dziwnie kanciaste łzy.
Zostawili mnie jeszcze na chwilę na sam z jej, jak to określali, ciałem. Wszystkie czujniki zostały już nastawione na kilka minut, aby mogły płynnie przestać podawać jej tlen, składniki odżywcze, krew i to wszystko, o czym mówiło tak dużo ludzi zajmujących się nią. Ostatni raz położyłem głowę na jej prawie nieruchomej piersi. Próbowałem dosłyszeć szum krwi, świst oddechu, bicie serca. Chciałem usłyszeć jej wołanie, chęć walki i życia.
Zacisnąłem dłoń na jej chudym nadgarstku, próbując, już nie wiem, który raz, przesłać jej swoją Moc.
Oczami wyobraźni zobaczyłem dom, wiele drzew, ciepłe słońce, do którego moja skóra jeszcze się nie przyzwyczaiła, lecz przede wszystkim ją - żywą, prawdziwą, szczęśliwą. Na rękach trzymałem małe, tak niewinne zawiniątko. Bałem się, że zrobię mu krzywdę, choćby zbyt nachalnym oddechem nad delikatną skórą.
Machina wydała ostatnie wolne i nieuchronne piski, po czym zapadła głucha cisza. Zacisnąłem powieki, palcami wbiłem się w jej skórę i ubranie. W gardle zebrała mi się gula, pełna goryczy i wściekłości. Krzyk był słyszany nawet na Tatooine.
Poczułem jednak, jak moje włosy rozdzielają wątłe palce na mniejsze pasma. Cicho wypowiedziane słowo zmieniło mój świat kilkukrotnie w przeciągu ułamku sekundy.
- Ben...
Jej usta poruszyły się wolno, oczy szeroko otwarte błyszczały złotymi i srebrnymi iskrami.
Szarpnęło mną coś.
- Tato. - Usłyszałem głos. - Znowu śnią ci się koszmary, wstań.
Jęknąłem.
- Mama już czeka.
***
CZYTASZ
Zakazane
FanfictionŻycie Jorin jest spokojne i przepełnione harmonią. Każdy dzień wypełniają jej treningi czy medytacja, które pod pilnym okiem Mistrza Kahriego mają sprawić, aby stała się prawdziwym Rycerzem Jedi. Jednak jej rutyna zostaje zachwiana przez Niego - skr...