Otuliła mnie cisza Esfani, jej głucha wrzawa, a także wszechobecna ciemność. Za moimi plecami wyczuwałam jedynie oddalającą się coraz szybciej jedyną łunę światła. Mijały sekundy, a ja zostawałam pochłaniana przez czerń, aż w końcu pozostałyśmy tylko we dwoje.
Przepełniał mnie spokój, względna równowaga. Od tamtego momentu nie musiałam się martwić już o nikogo. Wszyscy, którzy żyli, znajdowali się daleko stamtąd, dzieliło nas wiele parsekund.
Zostałam tylko ja i to, co było mi nieznane.
Zrobiłam pierwszy krok, potem następny i kolejny. Zaczęłam tak wędrować przed siebie, nie widząc i nie czując już niczego poza obecnością samej siebie i olbrzymiej Mocy.
Choć wiedziałam, że musi być ona niewyobrażalna, była wyczuwalna o wiele kilometrów ode mnie.
Czekała mnie długa i samotna podróż - wróciłam do części dawnego życia.
Na Esfani czas płynął inaczej - on nawet nie istniał. Nie wiedziałam, ile już minęło godzin, dni lub miesięcy. Nie zdawałam sobie sprawy, jak długo trwam w ruchu. Nie czułam potrzeby, aby jeść lub spać, usiąść i wypocząć. Nie musiałam oddychać ani myśleć. Cały czas szłam przed siebie tym samym, niezmiennym krokiem, którym rozpoczęłam marsz.
Moc zbliżała się do mnie powoli, jakby próbowała odwlec to, co przesądzone. Nie uciekała, chciała jednak mnie zmylić lub zmusić do zawrócenia. Nie musiałam się jednak nawet opierać. Nie był to odpływ na morzu, który nie pozwala wyjść na ląd, czy tornado pochłaniające wszystko, co napotka na swej drodze. Przypominało to bardziej delikatne muśnięcia wiatru na twarzy podczas spaceru.
Moją głowę wypełniała pustka. Ani jedna myśl nie kołatała się w niej. Zakorzenił się jedynie jeden cel - dojść do źródła Mocy.
Mrok zaczynał gęstnieć. Nie było już tak łatwo się przez niego przedzierać. Musiałam użyć nieco większej ilości siły niż na początku, kiedy nogi same mnie niosły. Z każdym następnym krokiem czułam większą barierę do pokonania. Moc zaczynała się bronić przede mną - przed moim przeznaczeniem.
W pewnym momencie w oddali zobaczyłam plamkę światła, nie była większa od ziarenka piasku. Z każdą minutą zaczynała rosnąć i przybliżać się. Nie czekałam długo, aby zobaczyć, skąd ona emanuje.
Centrum Mocy stanowił okruch kryształu. Rzucał fioletowo-czarną poświatę. Powietrze wokół niego wibrowało, drżało jak napromieniowane. Uklękłam ostrożnie i ujęłam go pomiędzy palcami. Przez moje ciało przeszła fala energii, jakiej jeszcze nigdy nie dostąpiłam. Uniosłam głowę wysoko i otworzyłam usta. Moc krążyła pomiędzy moim ciałem a okruszkiem.
Przyjrzałam się jeszcze raz jego barwie. Tchnięta dziwną myślą, sięgnęłam po swój miecz. Nie aktywowałam go jednak. Do moich uszu nie dotarł jego kojący syk, nie poczułam jego ciepła, nie zdawałam sobie sprawy z jego śmiertelności. Jedyne, co przerwało wieczną ciszę Esfani, był brzdęk odpadającej dolnej części rękojeści miecza, a zaraz za nią górnej.
Trzymałam w jednej dłoni kryształ, za którego zdobycie poświęcił życie ojciec Perry'iego, a w drugiej okruszek Mocy, dla którego opuściłam wszystkich bliskich mojemu sercu.
Moje ręce zaczęły się do siebie mimowolnie zbliżać. Dzieliło je od siebie parę centymetrów, kiedy obie części do siebie wystrzeliły, znajdując siebie nawzajem wśród mroków obcej, nieprzyjaznej planety, która wyglądała, jakby została stworzona tylko do tego zadania.
Kiedy kryształy się połączyły w jedną idealną całość, rozbłysnęły swym naturalnym fioletowo-czarnym światłem.
Trzeci element układanki wirował w powietrzu tuż przed mymi oczami.
CZYTASZ
Zakazane
FanfictionŻycie Jorin jest spokojne i przepełnione harmonią. Każdy dzień wypełniają jej treningi czy medytacja, które pod pilnym okiem Mistrza Kahriego mają sprawić, aby stała się prawdziwym Rycerzem Jedi. Jednak jej rutyna zostaje zachwiana przez Niego - skr...