Andrzej Wiśniowski, którego znajomi zwali Wiśnią, otworzył oczy. Teoretycznie był już ranek. Trudno było to określić, gruba warstwa betonu nad jego głową, która była jednocześnie sufitem schronu przeciwatomowego, nie przepuszczała światła w żaden sposób.
Wygrzebał się ze śpiwora.
Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną z włosami w kolorze ciemnego blondu i szarymi oczami. Wstał i przejrzał się w czymś, co kiedyś było lustrem, a teraz jest tylko odbijającym, brudnym kawałkiem metalu.
Widział w niej faceta w wieku 33 lat, co w tej części Wrocławia było uznawane już za wiek starczy, bez koszulki, w samych spodniach, ze starym nieśmiertelnikiem na szyi. No i charakterystycznym pieprzykiem pod lewym okiem.
Zamoczył rękę w misce z wodą i przetarł sobie twarz. Podszedł do stołu, wziął koszulkę i założył. Nie miał pojęcia, co będzie dzisiaj robić. Jedno tylko wiedział na pewno. Teraz wyjdzie na Powierzchnię i pójdzie do kanałów, do miejsca, gdzie skryli się Wrocławianie podczas Ataku, pójdzie do swojego ulubionego baru i zje śniadanie. Może będą pająki. Lubił je, przy popiciu bimbrem były wyśmienite.
Wiśnia przeszedł do kolejnego pokoju w bunkrze, zamknął grube drzwi i zaczął się ubierać. Wojskowe spodnie, gruba kurtka podbita gumą, sweter i koszulka. Musiał się dobrze ubrać, by promieniowanie mu nie zaszkodziło za bardzo. Kiedy był już gotowy, przyodział starą, radziecką uszankę i maskę przeciwgazową MC-1. Wziął plecak, kuszę, kołczan pełen strzał i zaczął wspinać się po drabinie. Wspiął się kilka metrów w górę i przekręcił koło na spodzie włazu. W twarz dmuchnęło mu zimne, radioaktywne powietrze.
Wyszedł.
Zatrzasnął właz i zasypał go trochę śniegiem. Rozejrzał się wokół. Nic, tylko śnieg wymieszany z popiołem, gruz, spalone drzewa i resztki budynków, dawnej świetności miasta.
A wszystko przez 100-kilotonowy ładunek nuklearny...
Padał śnieg, wiał przeszywający wiatr. Wiśnia rozejrzał się i poszedł w kierunku studzienki kanałowej. Minął kilka samochodów, starych, zasypanych, zardzewiałych, bez części. W jednym z nich siedział sobie szkielet w garniturze. Za nim siedziały dwa małe szkieleciki, jeden w sukience a drugi w bluzie. Między nimi leżał zabawkowy samochód i lalka. Kiedy Wiśnia zobaczył to pierwszy raz, tydzień po pierwszym (i w gruncie rzeczy jedynym) wybuchu, popłakał się. Teraz już nic nie czuł. 20 lat egzystencji w takim świecie uczyniło z niego częściowy wrak emocjonalny.
Jest, znalazł studzienkę. Wyciągnął z plecaka łom i podważył pokrywę, otwierając sobie tym drogę w podziemia, resztek cywilizacji. Zszedł i zasunął pokrywę. Był w pustym tunelu, pełnym niecenzuralnych napisów na ścianach. Nawet znalazło się coś cyrilicą.
Wiśnia ściągnął czapę i zsunął maskę przeciwgazową z twarzy. Do jego nosa doszedł zapach, który kiedyś byłby dla niego powodem do zwymiotowania, lecz teraz był tylko... zapachem. Ścieżką ze śmieci przeszedł do zapor z worków z piachem i stolika, przy którym siedział chudy mężczyzna w starym mundurze, trzymający kuszę.
- Cześć Wiśnia. Daj mi przepustkę i możesz wbijać - uśmiechnął się strażnik.
- Proszę, Michał - 33-latek wyciągnął papierek z kieszeni.
Strażnik wpuścił go. Wiśnia skręcił w prawo i trafił na niezbyt ruchliwy odcinek kanałów. Szło tędy kilkunastu ludzi i siedziało kilku pijaków. Po lewej było wejście do jego ulubionego baru: "Pod Powierzchnią".
Wszedł do środka i usiadł przy ladzie. Podeszła do niego miła brunetka, Anna, zwana tu "Słowianką", że względu na urodę.
- Cześć - uśmiechnęła się miło - To co zawsze?
- Pewnie.
Po chwili przed nim pojawił metalowy talerz pełen parujących pająków i butelka bimbru. Do ręki Słowianki wpadło kilka strzał i kolczyk.
- Ojej, kolczyk, dziękuję! To wszystko, smacznego.
Andrzej schrupał wszystko ze smakiem. Właśnie wstawał, gdy ktoś na zewnątrz krzyknął. Zaczęła się panika.
CZYTASZ
Metro 2033 - Polska
Science FictionRok 2033. Od III wojny światowej minęło 20 lat. Chociaż trwała ona kilka godzin, pociągnęła za sobą skutki rozciągnięte na pół stulecia, jeśli nie dłużej. Ogromny poziom promieniowania, mutanty i sroga zima nuklearna nie dają żyć. Na Polskę i na res...