Rozdział 37 - Stare czy Nowe Świecie?

527 31 17
                                    

Miałem to dać w poprzednim rozdziale, ale zapomniałem, więc macie tu, wesprzyjcie mojego przyjaciela:
Lubisz Wiedźmina? A lubisz jego twórców? A lubisz postapo? A co byś powiedział na to, żeby najzacniejsze polskie studio tworzące gry, CD Project Red, po ukończeniu Cyberpunka 2077 zabrało się za coś z naszego postapokaliptycznego gustu? Podpisz się pod petycją i dodaj swoją cegiełkę do wielkiej prośby do naszego ulubionego studia! 😀
Link:
https://www.petycjeonline.com/petycja_do_cd_projekt_red_o_dodanie_do_planow_developerskich_gry#form

Kilka godzin marszu. Nastał poranek. Emocje opadły. Tylko Płomień, wściekły jak cholera, szedł przed siebie, co chwilę dokręcając luzujący się filtr maski. Minęli tabliczkę ukazującą, że są na terenie nowego miasta: w Świeci.
- Panie Kapitanie - powiedział do Wyszkowiaka młody Kuba - Bo rana postrzałowa Kuny znowu krwawi i on chyba mdleje.
- No to czemu nie mówisz od razu, Labrador! Kuna znowu krwawi!
- Zaraz się tym zajmę, ale przydałyby się medykamenty i jakiś, no nie wiem, postój?! - odparł medyk
- Już to załatwiam, OD CZOŁA STÓJ! - trzy kroki i już sześćdziesiąt dwie osoby stały.
- Rozłóżcie plandekę jako osłonę przed śniegiem i wiatrem. Muszę mu kulę wyciągnąć. Jeśli ktoś jeszcze potrzebuje wyskrobać z siebie ołów, to niech mówi! - krzyknął Labrador - Nikt? Dobrze, bo i tak nie starczy nam czasu ani sprzętu medycznego na niego. No co jest, rozkładajcie!
Ustawiono cztery żelazne pałąki w kwadrat, na nich rozłożono plandekę.
- Czemu po prostu nie zrobimy tego w którymś budynku? - spytał ktoś z Czwartego.
- A widzisz, by któryś ocalał? - odparł ktoś z Piątego.
Faktycznie, wokół nie było budynku z całym dachem, czy chociażby ścianą. Pozostawała tylko ta droga i improwizowany namiocik lekarski.
- Gotowe!
- Świetnie, weźcie Kunę na noszach do środka i skombinujcie dobre światło. Ja się przygotuję.
Do środka wzniesiono na noszach rannego, doniesiono lampę łojową z zamontowanymi lusterkami, dzięki czemu pełniło to funkcję swego rodzaju reflektora. Ze swoją torbą i walizeczką ze znakiem czerwonego krzyża do środka wszedł Labrador. Zanim to zrobił, wskazał Wiśnię, dodając "będziesz mi pomagał!". Weszli do środka, gdzie w świetle "reflektora łojowego" leżał jęczący Kuna. Lekarz usiadł, Wiśnia stał nad nim. Zasłonięto wejście. Zdjęli maski.
- Dobra, młody, pokaż to - rzekł Labrador.
- O Jezu... Tutaj, na ramieniu - jęknął Kuna.
- O cholera... Wygląda to gorzej niż Piotrek, gdy miał gangrenę. Pokój jego duszy...
- Co? Czy ja umrę?
- Co ty, durny jesteś? Od pocisku w prawe ramię? Tylko ci mówię, jak to wygląda... A co do twojego stanu zdrowia to najwyżej ci się obojczyk złamał... No chyba, że ci się nerwy uszkodziły, a módl się, by nie. A czujesz ból w miejscu pocisku czy wokół?
- To i to...
- To dobry znak... Hmm, masz szczęście, że nie wdało się zakażenie. Dobra, jak ty się nazywasz?
- Kuna...
- Nie ty, ten co tu stoi.
- A, ja? Wiśnia.
- OK, Wiśnia, podaj mi ten... No... No to by pocisk wyciągnąć, no, wiesz jak to wygląda.
- Chyba tak... To? - podał mu z walizki małe, specyficzne obcążki.
- Właśnie to. Kuna, jak zaboli, to krzycz, ulżyj emocjom. Tylko słabi zaciskają zęby, bo się wstydzą emocji, wiesz? O, chyba jest...
- AAAAAAAAAAAAA!!!
- Doskonale... Czekaj, wychodzi...
- KUUUUUUUUUUUR...!!!
- I... jest... Wyszło. Wiśnia, szybko, woda i szmatka!
- Masz.
- Super... Przecieramy...
- AAAAAH... Hyyyy... Hyyyy... Dalej piecze...
- To normalne. Wiśnia, nóż i pochodnia.
- Proszę.
- OK... Podgrzewamy... Mocno podgrzewamy... A teraz... Uwaga, zaboli, przykładamy...
- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
- Spokojnie... Ołów wyskrobany, krew wytarta, proch i brud oczyszczony ogniem, trochę nawet zasklepione... Owiń to sobie jakąś starą koszulką i daj naturze zrobić swoje.
- Hyyyy... Hyyyy... Dzięki... - szepnął Kuna. I zemdlał.
- O kurwa... - rzucił lekarz.
Podniósł jego głowę, rozszerzył powiekę i spojrzał w źrenicę.
- Zemdlał z bólu. Nic mu nie będzie.

* * *

Wiśnia wyszedł z namiotu. Rzadko był świadkiem zabiegu wyciągania pocisku, głównie dlatego, że we Wrocławiu nie korzystano z tego, nie było prochu. Ani amunicji. Za to były pełne kontenery broni, ale na co komu ona, gdy ma się niezawodny łuk, kuszę, czy maczetę. W ogóle rzadko przeprowadzano tego typu zabiegi, jak ktoś był śmiertelnie chory, to specjalnie wytypowana przez umierającego osoba, tak zwany "anioł" ukrócał jego cierpienia, korzystając z zasady z ulubionego noża chorego, zwanego "rytualnym", choć to nie był żaden rytuał. Przynajmniej wcześniej, teraz wrocławianie podchodzą do tego z ogromnym poważaniem, z szacunku dla umierającego.
- Nic mu nie będzie? - spytała Cięciwa, bez wykazywania specjalnych uczuć.
- Odpocznie, zawinie ramię i będzie zdrów - odparł Wiśnia.
- Dobrze, to dobry żołnierz - rzuciła Cięciwa, ostrząc nóż o kamień.
- Masz rację...
Odsunął się i rozejrzał. Niedaleko namiotu paliło się ognisko, przy nim siedział Pierwszy i Piąty, Drugi z Czwartym ćwiczył (wśród nich najbardziej zaciekle właśnie Płomień), a Trzeci zajmował się sprzętem. Wiśnia tam podszedł. Zięba reperowała filtry do masek, Nowy ostrzył maczety, Rajski kombinował coś z jakąś pułapką, Mati i Chytrus filtrowali rozpuszczony w garnuszku śnieg, zaś Alicja rozlewała benzynę do butelek. Nic nowego, każdy robił, co umiał i co było uznawane za przydatne. Andrzej usiadł obok czarnowłosej piękności, wlewającej benzynę do butelki po wódce.
- Hej, mała - zagadał.
- Cześć, Wiśnia. Co u Kuny?
- Leży, ale nic mu nie będzie.
- Wyciągnęliście z niego nabój?
- Uhm.
- Dobrze. Nie wściekał się jakoś zbytnio Labrador?
- Nie, dość spokojnie do tego podchodził. Jak na dzisiejsze czasy, rana była niegroźna.
- Słyszałam jego krzyki - zaśmiała się Alicja.
- Jak ci grzebią w ramieniu i przykładają gorący nóż, to chyba boli, nie? - odparł Wiśnia, klepiąc dziewczynę w ramię i odchodząc.
Skierował się do drzew. Kiedyś w tym miejscu pewnie był las albo park, teraz był to pomnik minionej przyrody, szary, bury, wypalony. Wiśnia wszedł do niego. Spojrzał w niebo. Zachmurzone i ciężkie, przez nie ciężko było odróżnić dzień od nocy. Na czole Wiśni wylądowało coś zimnego. Natychmiast w tym miejscu go zapiekło. Śnieg wymieszany z radioaktywnym pyłem, fu - pomyślał Wiśnia. Usłyszał oddech. Jego ręka natychmiast wylądowała na nożu. Spojrzał przed siebie. Stał przed nim duży wilk, podobny do szarika. Nie atakował, tylko patrzył mądrym i ciepłym, acz stanowczym wzrokiem na Wiśnię. Na ciele nie było prawie futra, a były za to krosty, pryszcze i brud. Wiśnia odsunął rękę od noża. Wilk przymknął oczy, chyba lekko się kłaniając. Wiśnia odpowiedział podobnym ukłonem i się wycofał. Wilk wystawił łapę przed siebie.
- Opuśćcie to miejsce - odezwał się w jego głowie głos.
- C... co? Ty mówisz? - spytał zdziwiony Wiśnia wilka.
- Opuśćcie to miejsce. Na razie was nie atakujemy, ale jak nadejdzie czas, nie omieszkamy się wykarmić wami młode.
- No dobrze, my zaraz pójdziemy. Ale powiedz, proszę, jak ty mówisz?
- Jesteśmy wynikiem eksperymentów IV Rzeszy na jednomyślności. Jest nas cała wataha, ale umysł jeden. Jakbyśmy chcieli, moglibyśmy was tym opanować, jednak my wiemy, czym jest ból tracenia świadomości, jest większy niż radość rozpływania się w jednym umyśle.
- Już nie naruszamy wasz... twojego spokoju. Zaraz odejdziemy.
Wilk znowu się ukłonił i odszedł w zamieć, która się rozpętała w międzyczasie.
Wiśnia pobiegł do kapitana.
- Panie kapitanie!
- Czego?
- Bo ja... widziałem wilki i... lepiej stąd iść.
- Wilki? Prawdziwe?
- Zmutowane, ale były.
- OK, i tak musimy iść.
Wszyscy zaczęli się zbierać, zwinięto namiot. Kuna dawał radę już sam chodzić. Byli gotowi, założyli maski, ustawili się batalionami i wyruszyli drogą do Malborka.

Metro 2033 - PolskaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz