Rozdział 15 - Trzebnica

680 47 4
                                    

- O, a w tym miasteczku? Myślisz, że ktoś przeżył? - zapytał Płomień
- Mapa mówi, że to Trzebnica... Nie wiem, w sumie wątpię. Nie widzę za bardzo żadnego krateru, więc raczej dostali rykoszetem z Wrocławia. Szczerze, to trudno mi to określić. Ale i tak tam zaraz lądujemy, tak? Bo powoli noc się robi - rzekł Wiśnia
- Dobra - odparli Płomień i Wstęga
Wiśnia zerknął do książki i wykonał manewr, dzięki któremu wylądowali na jakimś polu. Po założeniu grubych kurt i płaszczów i masek przeciwgazowych, wyszli.
- Krzysiek, co mówi licznik? - spytała Wstęga
- Co? A, licznik Geigera... - nacisnął guziczek na niewiekiej skrzyneczce, przyłożył mały kabel z walcowatą końcówką do ziemi, a skrzyneczka zaczęła chrobotać. Powoli i cicho - Niewielkie stężenie promieniowania. Możemy ściągnąć maski, acz lepiej nasunąć chustki na twarz. Tak dla pewności.
Tak też z radością uczynili, przez maskę trudno się oddychało, a i filtry warto było zaoszczędzić. W końcu przed nimi jeszcze długa podróż.
- Dobra, plan jest taki - oznajmił Wiśnia - Wstęga, albo coś ugotujesz, albo pomożesz Płomieniowi w renowacji filtrów, ja idę szukać paliwa. Nara.
Odwrócił się i poszedł w kierunku budynków. Był zmęczony lotem, chciał pobyć sam. Niby jako introwertyk zamykał się na małą grupę ludzi, ale lubił być sam ze sobą. W końcu miał podobne zainteresowania. Przypomniało mu się, że za dzieciństwa kochał postapo. Teraz już go miał powyżej uszu. Co ciekawe, prawdziwe postapo nie różniło się zbytnio od tego, które opisywali jego ulubieni autorzy. Tylko mniej mutantów było i zima nuklearna wciąż trwała. Możliwe nawet, że te rzeczy miały jakiś związek. Wszedł do pierszego domu na ulicy. Dachu niemalże nie było, jego resztki leżały na podłodze. Ale tylko ta mniejsza część, reszta była na zewnątrz. Więc dało się normalnie chodzić. Po wejściu przez drzwi frontowe, był w korytarzu. Po lewej było wejście do kuchni, po prawej do salonu. Wiśnia wszedł do drzwi po lewej. Tam stały szafki pod ścianą, zepsuty piekarnik, zardzewiała lodówka, wypalony stół, a pod nim szkielet w fartuszku. Wiśnia, nie naruszając zwłok, ominął je i podszedł do lodówki. A w środku przegniłe do cna ser i mięsa, jajka cuchnące jak nie wiem co i 3 puszki z gulaszem angielskim. Wiśnia wziął ją z ochotą, lecz po chwili zerknął na zamarznięte kości kobiety. I tak już się jej nie przydadzą - pomyślał stalker. Schował puszki do chlebaka i skierował kroki do salonu. Tam na kanapie przed telewizorem siedziały duże kości i małe kości. Na ścianie odbite były cienie dwójki ludzi zasłaniających sobie oczy. Wiśnia widywał podobne we Wrocławiu, na ścianach niektórych budynków. Owe "rysunki" przedstawiały ludzi klękających lub stojących, zasłaniających oczy. Były to prochy po tych ludziach, przypieczętowane już na zawsze na ruinach, przypominające o tym, że im się nie udało przetrwać. Nie było tu nic ciekawego, Wiśnia udał się więc do piwnicy. A tam był prawdziwy skarb. Wór węgla. Andrzejowi od razu poprawił się humor. Złapał wór w obie ręce i wytaszczył z budynku. Załadował na taczkę stojącą w resztkach ogrodu, następnie radosny poszedł szukać dalej. Znalazł jeszcze jeden taki wór, ale więcej nie. Wzamian znalazł ruiny stacji benzynowej. Wszedł na jej teren z taczką. W miejscach, gdzie powinny być dystrybutory, były czarne plamy. Pewnie gdy fala termiczna doszła do tego miasteczka, maszyny te wybuchły, zabierając ze sobą pojazdy stojące obok. Jednak sam budynek stał, i to nawet nieźle zachowany. Wiśnia oczywiście wszedł do niego. Puszki z napojami leżały puste na ziemi, podobnie jak te z lodówek. Batony i gumy leżały na ziemi przy ladzie, na pewno w wysokim stanie rozkładu. Nie wspominając o innych rzeczach. Wiśnia wszedł na zaplecze i ujrzał tam sejf. Podrdzewiały, zakurzony, ale chyba OK. Używając spinki do włosów i śrubokrętu, Andrzej otworzył zamek. A w środku był cel jego wyprawy do miasteczka: trzy pełne kanistry oleju, którym dało się napędzić diesla w helikopterze. Uszczęśliwiony wybiegł z nimi w rękach, załadował je na taczkę i pobiegł z nią w stronę helikoptera, krzycząc "Pabieda!!!", co po rosyjsku oznaczało "Zwycięstwo!!!". Kiedy dobiegł, słońce akurat zachodziło (świadczyły o tym coraz to ciemniejsze chmury), a Wstęga razem z Płomieniem reperowała filtr.
- Co ty taki szczęśliwy!? - krzyknęła
- Patrzcie, ile węgla znalazłem! Robimy ognisko i grzejemy konserwy!
Z okrzykami radości Wiśnia wyciągnął z taczki węgiel i paliwo, Wstęga zaczęła ustawiać ognisko, a Płomień pobiegł po specjalną podstawkę na puszkę. Już po chwili pod puszką z gulaszem angielskim tańczył duży ogień. Gdy się ogrzali, było już ciemno. Andrzej schował do helikoptera paliwo, wrócił i przy miłej rozmowie z przyjaciółmi zjedli ciepłe konserwy, spili rosół z dna, zawinęli się w śpiwory zrobione ze skór specyficznych zwierząt, a raczej mutantów, które miały futrzate pokrycie. Jak się z niego zrobiło śpiwór, to całkiem nieźle grzał. Zasnęli. Rano by jasno. Wiśnia wygrzebał się ze śpiwora i zauważył, że obudził się pierwszy. Krzysztof leżał na wznak, Wstęga była do niego dziwnie przybliżona, jakby zrobiła to z własnej woli, ale bez świadomości. Wiśnia tylko uśmiechnął się pod nosem i poszedł przygotować helikopter do startu. W końcu jeszcze dziś muszą być w Miliczu.

Metro 2033 - PolskaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz