Chapter XXVI

7.7K 491 172
                                    




Biuro Aurorów było puste o tak wczesnej porze, ale to Ronowi nie przeszkadzało. Zawsze się spóźniał do pracy, głównie przez to, że Luna nie tolerowała budzików, a on się nie potrafił dobudzić inaczej niż przy dźwięku niczym syrena strażacka. Kiedy przychodził, ludzie gadali, śmiali się i przekrzykiwali, co nie pozwalało mu się skupić na swoim zadaniu. Może to przez to miał takie słabe wyniki w pracy? A może przez to, że bez pomocy Harry'ego czy Lorfis był dość słabym aurorem. 

Jednak teraz nie miał zamiaru odpuścić. Zjawił się w Ministerstwie o czwartej rano i z kubkiem kawy przeglądał akta Goyle'a i Crabbe'a. Od momentu jak dostał list od Malfoy'a z informacjami o tych dwóch, wciąż mu się coś nie zgadzało, a on nie wiedział co. Goyle siedział w więzieniu i mógł mu wszystko wyśpiewać, ale chuj milczał jak zaklęty, nie mając zamiaru współpracować. 

Odetchnął na chwilę, aby pozbierać myśli, ale jak tylko przymknął oczy pojawiła się mu przed oczami przerażona twarz Harry'ego. Nie ta sprzed tygodnia, ale młodsza, zapłakana buzia, wyrwanego z koszmaru nastolatka. Otworzył oczy i pochylił się nad dokumentami. Nie spocznie dopóki nie znajdzie tego skurwysyna. 

Prześledził historię całej rodziny Crabbe'a, wypisał wszystkie miejsca, w których od czasów szkoły go widziano, przejrzał wyniki z peleryny, ale nadal nie miał żadnej wskazówki. 

- Kurwa! - wrzasnął, uderzając pięścią w stół. Od pięciu dni nie posunął się nawet o krok w tej sprawie. Zegar tykał powoli wskazując piątą, tak jakby swoim dźwiękiem chciał wyśmiać Rona, że jest nieudolny. Nie, kurwa! Nie będzie tak!

Zerwał się z krzesła i ruszył w kierunku drzwi, wyjmując z kieszeni spodni paczkę mugolskich papierosów. Czekając na windę odpalił pierwszego zaciągając się dymem głęboko. W Ministerstwie nie można było palić, ale miał to w dupie. Ze złością walnął w guzik z napisem „parter" i wydmuchując opary z płuc. Nie odpuści tak łatwo!

Wyszedł z widny i szybkim krokiem przemierzył pusty hol w stronę kominków. Papieros żarzył się na czerwono za każdym razem, gdy połykał jego wnętrze. Merlinie, jak mu tego brakowało. Od miesięcy nie palił, głównie ze względu na Lunę i dziecko niż własne zdrowie, ale napięcie ostatnich dni go wykańczało. W nocy koszmary, w których znajduje Harry'ego zakrwawionego i pobitego albo twarz przyjaciela jak płacze po kolejnym złym śnie, w dzień tona papierów odnośnie tej dwójki. I nadal nic.

Ostatni kominek był oddalony od reszty i schowany za rogiem. Mało kto z niego korzystał, a napis nad nim powodował dreszcze petentów, dlatego odsunięto go jak najdalej. W przeciwieństwie do innych kominków, ten prowadził tylko do Azkabanu. Ron wrzucił do niego końcówkę papierosa, która zasyczała w oleistej cieczy i wskazał różdżką na płyn.

- Ingressum.

Ciecz uniosła się po ścianach kominka, bulgocząc wściekle, dopóki nie dotarła do jego sufitu. Wtedy zasyczała, zmieniając swój ciemny kolor na brudnoczerwony i kroplami zaczęła spadać na miejsce paleniska. 

Wszedł w ścianę krwistego deszczu, a gdy szlam pokrył go całego, uczucie ciągnięcia pojawiło się w okolicy pępka i już w następnej sekundzie stał w innym kominku w jeszcze ciemniejszym miejscu. 

Za każdym razem jak miał się tu stawić, czuł mdłości i niechęć. Wyszukiwał wszelkich wymówek, aby tylko nie iść do Azkabanu, ale teraz jego nienawiść do tego miejsca była o wiele mniejsza od tej jaką czuł do Goyle'a i Crabbe'a. 

Otulił się szczelnie płaszczem, aby ochronić się przed lodowatym powietrzem, które przelatywało do środka przez pęknięcia w ścianach. Korytarz prowadzący do głównej części budynku był wąski i ciemny, ale złość jaka napędzała Rona, pierwszy raz okazała się na coś przydatna. 

Amantes medicus #Drarry✅Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz