Rozdział XXXIV/2

1K 159 20
                                    

Nowy York,
NY, USA.

                 Czas upływał bardzo szybko, zwłaszcza, że większość dnia spędzałam w pracy. Mimo powrotu Hanny, ruch w piekarni był ogromny, a zamówienia na świąteczne wypieki przewyższały najśmielsze oczekiwania. Pan Maciej wspomagany przez swojego ojca, ledwo nadążali z robieniem ciast na bieżąco, nie wspominając o braku czasu na realizację zamówień.

                 Miałam dość piekarni, byłam zmęczona i czekałam na Wigilię, która miała być kolejnego dnia. Wszystko było gotowe, pozostało tylko odebrać zamówione jedzenie i dokończyć ciasto. Prezenty czekały w szafie. Nie mogłam się doczekać przyjazdu Doroty. Mocno za nią tęskniłam i chciałam, żeby odpoczęła od sytuacji jaka ją spotkała w Płońsku. W dalszym ciągu przebywała na zwolnieniu i mało wychodziła z domu. Bała się, a policja nie miała nowych śladów. Dawid był mistrzem w tego rodzaju gierkach. Umówiłyśmy się, że dla pewności nie poleci lotem bezpośrednim do Nowego Jorku, a zaliczy przesiadkę we Frankfurcie. 

                 Tego samego wieczoru, kiedy wychodziłam z piekarni, dochodziła dwudziesta pierwsza. Od pamiętnej próby napadu, Alan przychodził po mnie do pracy. Nie dał sobie wytłumaczyć, że drugi raz nikt mnie nie napadnie. Był uparty.

- Jesteś głodna?- usłyszałam, kiedy stałam na chodniku, czekając na Alana. Raven... Co on, do diabła, tam robił?

- Czekam na Alana- odpowiedziałam szybko.

- Poprosił mnie, żebym Cię zabrał. Poszli z Ericiem na jakieś zakupy. 

- Niepotrzebnie zawracał Ci głowę. Dałabym sobie radę.

- To niebezpieczna okolica- mówił Pollard. Popatrzyłam na niego.

- Być może, ale jestem pewna, że drugi raz nikt by mnie nie napadł- chciałam wrócić do mieszkania, bo przebywanie z Ravenem było dla mnie wyzwaniem.

- Niedaleko stąd jest świetna knajpka. Zapraszam- wskazał dłonią w kierunku ulicy. Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc co powinnam zrobić. Obiecałam Sandy, że nie będę się z nim kłóciła i postaram się być miła, ale na litość boską! Nie byłam gotowa na kolację w jego towarzystwie. Miałam na sobie stare jeansy, zwykły top na ramiączkach, długi kardigan i pachniałam chlebem.

- Jestem kompletnie nie przygotowana na takie wyjście. Moje ubranie nadaje się do prania- westchnęłam.

- To nie jest ekskluzywna restauracja. Ubiór może być nieformalny- mogłam się założyć, że jego kąciki ust lekko się uniosły. Miał chyba dobry dzień.

- W takim razie prowadź- uśmiechnęłam się lekko. Ruszyliśmy chodnikiem.

- Alan opowiadał, że nieźle sobie poradziłaś z tymi łobuzami, co Cię napadli. 

- Nauczył mnie jak powinnam się bronić, to jego zasługa. W przeciwnym razie okradliby mnie ze wszystkiego.

- W takim mieście to cenna umiejętność- mówił Pollard- Mieszanka kulturowa i masa ludzi. Nigdy nie wiadomo co się może wydarzyć.

- Masz rację... Powiedz mi jak tam forma Alana? Ma szansę wygrać tą walkę?- zapytałam. Miałam nadzieję, że brat wygra, a ja będę mogła świętować- Jego przeciwnik to dobry zawodnik?

- Alan ma duży talent i umiejętności, też wysokie. Wiadomo, że ma braki, jak każdy. Myślę, że sobie spokojnie poradzi. Takie malutkie gale są właśnie po to, żeby zacząć zawodową karierę. 

- Rozumiem. Tak dla mojej ciekawości... Ile może potrwać zanim podpisze kontrakt z MBF?

- Wybiegasz tak daleko w przyszłość?- zaśmiał się Pollard. Nie był to szyderczy śmiech- To wszystko zależy od niego. Musi wygrać kilka walk z rzędu i zrobić to w dobrym stylu.

W spirali kłamstwOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz