XXIII

38 15 1
                                        

Następne pół nocy spędziłam na spacerowaniu w kółko po pokoju z papierową torebką. Cyklicznie – dążyłam, aby połączyć ze sobą kolejne elementy i wyciągać wnioski, po czym próbowałam opanować emocje temu towarzyszące i uspokoić się. Już wcześniej miałam podejrzenia spowodowane przypadkowym styknięciem się z fotografią na ścianie, lecz brałam to z dystansem. Nie dopuszczałam do siebie wiadomości, że to faktycznie może być prawda. Potem pomyślałam, co właściwie zmienia fakt, że jestem spokrewniona z Dominikiem. Na pewno to, że skłamałam w sądzie. Dotarło jednak do mnie, że nie mogłam odpowiedzieć, że jestem spokrewniona z oskarżonym. Nie byłam tego pewna, poza tym musiałabym się tłumaczyć, co sprawiłoby dodatkowy kłopot.
    Pomijając tą sytuację, właściwie dużo się nie zmieniło. Bardziej zastanawiał mnie fakt, jak do tego doszło, że jego tata jest także moim tatą.
    Musiałam się zobaczyć z bratem. Wiedziałam, że dalsza dywagacja będzie mnie tylko przytłaczać i zadręczać. Nie było mowy o zaśnięciu tej nocy, nawet z mlekiem, dlatego postanowiłam działać. Nie mogłam zwyczajnie wyjść z domu przed północą, dlatego bez wahania podeszłam do okna i przekręciłam klamkę. Zawiało mi w twarz zimne wieczorne powietrze. Położyłam stopę na parapecie i podciągnęłam się. Otworzyłam okno szerzej, a wiatr rozwiał mi włosy z ramion. Spojrzałam się ostatni raz na drzwi, na wszelki wypadek. Przeszłam na drugą stronę parapetu i przymknęłam okno tak, jak to robiłam zazwyczaj, aby sprawiało wrażenie zamkniętego, lecz wcześniej jeszcze zasunęłam dokładnie zasłonki. Odwróciłam się i spojrzałam w dół. Wtedy wzdrygnęłam się i uświadomiłam sobie, jak dawno tego nie robiłam, jednak nie było już powrotu. Przeraziła mnie również myśl, że gdy tylko wejdę z powrotem i wyjrzę przez zasłonkę, zobaczę przestraszoną twarz matki.
     Próbowałam wyostrzyć w pamięci rozmyty obraz schematu czynności, jakie wykonywałam, aby upadek był bezpieczny na miarę moich możliwości. Zacisnęłam zęby i wkroczyłam na framugę, jednocześnie wyciągając rękę w stronę rynny. Za przyczyną mroku, jaki panował, ciemne przedmioty przed oczami zlewały mi się w jedno, czasem sprawiając wrażenie całkiem innych rzeczy, a czasem niknąc w ciemności. Naprężyłam kręgosłup wyginając się w nienaturalnej pozycji, aby dosięgnąć upragnionego obiektu.
     Wtem gwałtownie pociągnęło mnie w dół. W locie uderzyłam się w stopę i otarłam lewe przedramię o ścianę, która w tamtym momencie była szorstka, jak papier ścierny. Upadłam na kark, a promieniujący ból przeszedł mi po całej długości pleców.
     Zbyt małą uwagę poświęciłam stawianym krokom i nie zauważyłam, że parapet się kończy. Niestety dotarło do mnie to dopiero w momencie, gdy starałam się pozbierać z ziemi. Zdziwiło mnie odkrycie, że nie odniosłam uszczerbku na zdrowiu gorszego od przetarcia i bólu w plecach. Podniosłam się na nogi i nie zastanawiając się długo, pobiegłam w stronę gmachu więzienia.
     Nie ukrywam, że bałam się okropnie. Budynek w nocy wyglądał straszniej, niż za dnia. Wszystkie wierze i druty kolczaste przyprawiały mnie o ciarki na ciele. Pchnęłam ciężkie drzwi i znalazłam się w wąskim, słabo oświetlonym korytarzu. Niepewnie stawiając kolejne kroki, wypatrywałam strażników.
     Nagle kątem oka ujrzałam czarną sylwetkę. Obróciłam się odruchowo i pobiegłam za postacią, która okazała się być dyrektorem więzienia;  tym samym, którego miałam ,,przyjemność” ujrzeć na rozprawie i który pomógł ją skomplikować.
- Przepraszam! Proszę się zatrzymać! – krzyknęłam dysząc.
- Co pani tu robi? Za chwilę kończy się czas na widzenia. – odwrócił się i zmroził mnie surowym spojrzeniem.
- To zajmie chwilę. Ja do pana Frączkiewicza.
- Przykro mi, lecz jego zobaczy pani tylko na liście gończym.
- Jak to? Co to znaczy? – usiłowałam dotrzymać kroku.
- Uciekł, rozumie pani? Tak czasem robią skazańcy. – odburknął grubym głosem,  nie zaszczycając mnie spojrzeniem. – Co za ironia, żebym  p a n i  musiał tłumaczyć takie rzeczy.
- Wiem, co to jest list gończy. Pytanie dlaczego nikt go nie złapał przed sądem?
- Przyszła pani nas rozliczać z obowiązków? – wreszcie stanął. – Doprawdy, na za dużo sobie pozwalasz, dziewczynko.
- A kamery? Naprawdę nic?! – mój stan coraz bardziej przypominał desperację.
- Słuchaj. Gdybyśmy mieli jakikolwiek trop, wszystkie jednostki byłyby już na miejscu. Przeszukujemy okolicę, tyle na razie możemy zrobić.
- Nie mógł uciec daleko! – miałam ochotę wyrwać sobie włosy.
- Widzę, że będę cię musiał wyprosić stąd. Tata pozwala ci na taką nocną zabawę w detektywa? Chętnie zapytam telefonicznie.
- Nie! Znaczy proszę tego nie robić.
- To jazda stąd. – zamknął mi jedną z bram przed nosem.
     Byłam sfrustrowana. Chodziłam w kółko nie wiedząc, co dalej począć. Dlaczego uciekł? Dokąd mógł się udać? Dlaczego teraz, kiedy najbardziej go potrzebowałam, a on potrzebował nas? Wzięłam głęboki wdech i wybiegłam z więzienia. W drodze przez puste ulice przeszukałam kieszeń. Tak! Były tam klucze Dominika. Postanowiłam udać się do jego mieszkania pomimo to, że teoretycznie nie mógł się do niego dostać bez kluczy. Iskrzyła we mnie nadzieja, że jednak miał przy sobie zapasowe, co też było mało prawdopodobne. Chciałam po prostu szukać wszędzie, aby zabić w jakiś sposób czas i swoje niezidentyfikowane pokłady energii, oraz mieć pewność, że nie ma go w tak oczywistych miejscach.
     Z pośpiechu o mało nie przewróciłam się na schodach. Poręcz okazała się być dla mnie zbawienną deską ratunku. Musiałam przystanąć na jakiś czas, aby złapać wdech, choć wcale nie miałam ochoty tego robić. Najchętniej przebiegłabym całą okolicę na jednym oddechu, aby jak najszybciej przeszukać wszystkie możliwe miejsca.
     W środku, na pierwszy rzut oka, nic się nie zmieniło, poza dotkliwą pustką, jaka biła z każdego kąta. W mieszkaniu pozostały jedynie podstawowe meble, bez jakich nie dałoby się zwyczajnie funkcjonować, typu kuchenka gazowa, prysznic, materac i mała lodówka. Przeszukałam dokładnie pomieszczenia. Jedyne, co je wypełniało to przejmująca ciemność oraz odgłos skrzypiących paneli, uginających się pod moimi krokami.
     W pewnym momencie podskoczyłam ze strachu, a serce zabiło mi mocniej, gdy spostrzegłam, że skrzypienie nie ustało mimo mojego przystanku. Co gorsza, dobiegało z zupełnie innego końca mieszkania. Przylgnęłam do styku dwóch ścian i starałam się oddychać jak najciszej umiem, co nie było proste przez stres. Zacisnęłam zęby i przysłuchiwałam się krokom w napięciu, modląc się, żebym nie została zauważona. W tamtym momencie byłam wdzięczna za ciemność w pokoju. Umożliwiała mi dobrą kryjówkę pomimo braku mebli. Jedynym zdradzieckim towarzyszem był księżyc i wąska wiązka światła wpadająca przez uchylone okno. Wytężyłam słuch na ile pozwalały moje uszy i starałam się ocenić kroki. Były nadzwyczaj lekkie, częste i szybkie. Poza tym skrzypienia następowały cyklicznie. Sparaliżowana i skulona w kłębek w kącie pokoju, patrzałam na drzwi.
- Maks! – odparłam półgłosem uradowana – Ale mnie przestraszyłeś!
     Poczułam niesamowitą ulgę na widok psa. On też się ucieszył, chociaż nie wyglądało to tak, jak zazwyczaj miał w sposobie okazywać. Owczarek był brudny, niemrawy i ogólnie rzecz ujmując, nie wyglądał zdrowo. Targnęły mną okropne wyrzuty sumienia za to, że zapomniałam go odwiedzać. Obiecałam jemu i sobie, że będę się o niego troszczyć i zrobię wszystko, aby zastąpić mu opiekuna. Nie potrafiłam przeboleć tego, jak zaniedbałam wiernego przyjaciela.
     Pobiegłam czym prędzej do kuchni po karmę, lecz na próżno. Maks po niespełna miesiącu przymusowego surwiwalu, zdołał dostać się do szafki i opróżnić paczki.
Poczułam jeszcze większą skruchę na wiadomość, że najprawdopodobniej przez ostatnie dni nie miał nic w pyszczku. Zaczęłam zrezygnowana przeszukiwać wszystkie szafki w kuchni. W jednej znalazłam wreszcie coś, co było zdatne do jedzenia: puszkę rybną i groszek konserwowy. Ulżyło mi i podałam psu alternatywę karmy.
- Nawet nie wiesz, jak strasznie mi przykro. Wybaczysz mi kiedyś? – głaskając Maksa po grzbiecie, wyczułam posklejaną sierść w niektórych miejscach. Pies za bardzo zajęty był jedzeniem, by zareagować na moje słowa.
     Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że pomieszczenie wypełnia nieznośny odór.
 – Jak skończysz, musimy iść. Będziemy szukać twojego pana, ale to nie jest jedyny powód wyjścia. – mówiłam z przyłożonym rękawem do twarzy.
     Na tą wiadomość uszy podniosły mu się i zaczął machać ogonem.
     Po chwili biegliśmy razem w stronę parku. Było w nim jedno miejsce, do którego przyjeżdżaliśmy z Dominikiem na rowerze, bo nikt praktycznie tam nie chodził. Kładliśmy się na trawie obok rzeki i wpatrując się w niebo układaliśmy kolejne wersy piosenek. Naszym głosom towarzyszył szum wody oraz chórek ptaków, chociaż w okresie jesiennym i zimowym przeważnie składał się z wron i szpaków. I oczywiście Kosów.
 
***
 
- Chodźmy już, ciemno się robi, co?
- Tu się tak przyjemnie leży, a w domu mam dużo nauki. Nie chcę wracać. – odparłam, bawiąc się źdźbłem trawy na ziemi.
- A ja mam trzydzieści paczek do rozniesienia przed zmrokiem. – odpowiedział wstając i otrzepując się.
- Domi?
- Hm?
- Wiem, że w tej tematyce jest połowa piosenek, ale skoro mamy nie patrzeć w przeszłość i takie tam, to po co nam właściwie pamięć?
- Żeby uczyć się na błędach, nabierać doświadczeń…
- Tak po prostu?
- Po prostu. – wzruszył ramionami.
- Pomyślmy… - zaczęłam improwizować – Przeszłość jest po to, by zasięgnąć doświadczenia. Lecz gdy zagłębisz się w nią długo, uciekną ci marzenia.
- Hej, dobre!
- Nie ma na co czekać, gdy tak wiele ich czeka spełnienia.
- Więc zaduś w sobie lenia i wstawaj w oka mgnienia! – zabrał mi złożoną kurtkę spod głowy.
- Hej! – usiłowałam sięgnąć po zdobycz, lecz tylko odgarnęłam powietrze.
- Powiedz, nie masz dość leżenia? – zabawa rymami spodobała mu się.
- Chociaż włącz funkcję myślenia i podaj mi rękę do podeprzenia.
     Lecz on zadzwonił dzwonkiem od roweru i zginął wraz z nim w gęstwinie krzewów, zmuszając mnie do biegu.
- Do widzenia!
 
***
 
     Ukuła mnie nostalgia, kiedy wszystkie wspomnienia, jak fala wróciły mi na widok tego miejsca. Usiadłam na kamieniu i nie wiedząc, co dalej począć, oparłam się na kolanach i myślałam nad wszystkimi możliwymi miejscami, do których mógł udać się przyjaciel. Opuściła mnie cała energia. Spojrzałam na zegarek – za niecałe dwie godziny powinno wschodzić słońce. Do tej pory musiałam zadowolić się wytężaniem wzroku. Nie interesowała mnie reakcja rodziców na moją nieobecność. Nie miałam ochoty w ogóle wracać do domu. Nie ufałam już ani matce, ani ojcu.
     Maks ciągle węszył uparcie, nie tracąc nadziei na cud. Wchodził między gęste trawy i szukał tropu nawet w tak absurdalnych miejscach, jak kretowiska. W pewnym momencie nawet wszedł do rzeki, lecz – jak się później zorientowałam – w celu upragnionej i długo wyczekiwanej kąpieli. Pamiętam, jak za każdym razem wbiegał do wody i nieznużenie gonił kaczki. W tym momencie jednak już nie był taki radosny i pełny życia, jak kiedyś i mozolnie wygramolił się na brzeg, po czym podreptał do mnie i oparł się pyszczkiem o kolano. Przeszyło mnie uczucie zimna.
- Maks! Jesteś cały mokry!
     Tylko czekał na te słowa, aby móc wykonać gest, którego nie znosiłam. W chwilę potem byłam już mokra od stóp po głowę, wraz z okolicą w promieniu pięciu metrów.
- Nie to miałam na myśli. – mruknęłam z dezaprobatą, choć ku mojemu własnemu zdziwieniu, wcale nie byłam bardzo zła na niego, że upamiętnił na mnie części kąpieli. Nadal czułam wyrzuty sumienia i wiedziałam, że jeszcze długo mu nie wynagrodzę mojego zaniedbania. Trochę też brakowało mi  jego wygłupów.
     Spoczęliśmy w tym miejscu dłuższą chwilę, a z każdą minutą opuszczała nas nadzieja. Byłam bezradna, lecz nie chciałam się poddawać i wstałam ostatni raz i poczęłam spacerować po parku.
- Dominik! – przystanęłam przy kamiennym moście i zaczęłam nasłuchiwać. Odezwały się jedynie wrony z gałęzi nade mną. Sposępniałam. – Braciszku!
     Kolana zgięły się pode mną i oparłam plecy o kamienny mur mostu. To słowo wciąż nienaturalnie brzmiało w moich ustach.
     Maks przybiegł z drugiego końca mostu i położył mi łapy na ramionach, jakby chciał mnie w jakiś sposób podnieść na duchu. W jego wielkich i czarnych oczach odbijał się księżyc, który coraz bardziej zbliżał się w stronę widnokręgu, ciągnąc za sobą czerń nocy i zostawiając miejsce szarości.
     I potem wszystko odwróciło się w ułamku sekundy.
Usłyszałam ogłuszający huk i swąd spalenizny. Przeraźliwy krzyk wydarł z mojej piersi przecinając powietrze. Poczułam w piersi wystrzał adrenaliny. Łapy Maksa straciły sztywność i zsunęły się z mych ramion, a duże jego ciało padło ciężko obok mnie. Obróciłam głowę za siebie, lecz nie zdążyłam się zorientować w sytuacji.
     Było ich kilku. Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że biorę ostatni wdech świeżego powietrza. Tego bez chloroformu.

Mleko na papierzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz