XXVIII

38 16 0
                                    

Kornelia odsunęła się krok do tyłu.
- Nie mówisz tego poważnie? – oparła ręce o ostre kości biodrowe. Uśmiechnęła się. – Sorry za pytanie. Przez chwilę na serio przeszło mi to przez głowę.
- Nie wierzysz, że mogłyby się udać?
    Poczułam ciepło w środku i nadzieję. Uradowała mnie myśl, że dwóm osobom się udało. Nieważne, jakim kosztem i nieistotne, na jak makabrycznym tle porażek. Uświadamiając sobie, że jest to możliwe, wykipiał ze mnie entuzjazm. Chyba powinnam to nazwać niespodziewanym przypływem motywacji.
- Dali ci coś. Definitywnie.
- Kora, proszę! – złapałam ją za ramiona i potrząsnęłam energicznie. – Pięć lat pozwalałaś Im robić z tobą co chcą. Sprzeciw się wreszcie, dziewczyno!
    Dziewczyna unikając mojego wzroku usiadła w swoim ulubionym kącie. Zdawała się głęboko nad czymś rozmyślać i mogło być to faktycznie rozważanie opcji ucieczki, albo załamanie z powodu mojej głupoty.
    Oparłam się dłońmi wysoko na ścianie, spuszczając głowę. Z piskiem ślizgnęłam ręce w dół i poczułam łaskoczący proszek na szyi. Spojrzałam na ścianę, z której oderwał się płat farby.
    Uderzyłam pięścią w goły tynk.
- Nie chcę dłużej tkwić w tej melinie. -  potrząsnęłam dłonią, której knykcie złośliwie chciały uświadomić, że przesadziłam. – Kora, co z tobą?
    Podniosła głowę, wyłaniając się znad tafli morza rozmyślań. Przegryzła wargę.
- Niech będzie. Wchodzę w to. – wysiliła sekundowy uśmiech, a ja poczułam, jak radość rozsadza mnie od środka. – Ale tylko od kuchni.
- Co masz na myśli? – moje czoło zmarszczyło się pod ciężarem wątpliwości.
- Ja nie dam rady. Zobacz na mnie. – wykręciła dłonie wskazując swój wklęsły brzuch.  Z początku myślałam, że decyzją dziewczyny kieruje zwykłe tchórzostwo, jednak potem zrozumiałam, co ma na myśli. – Nie wyglądam na taką, która będzie w stanie przemierzyć biegiem długie korytarze i rozległe pobliskie pola. Może kiedyś. Ale widząc twoje zdeterminowanie… myślę, że jestem gotowa ci pomóc. – Ujrzawszy cień rozczarowania na mojej twarzy, dodała – Najlepiej jak mogę.
    Uścisnęłam ją. Nie byłam w stanie nic odpowiedzieć.
    Następne dni starannie opracowywałyśmy plan ucieczki. Kornelia po pięciu latach spędzonych w niewolnictwie zaskakująco dobrze znała otaczające ją kąty. Jakiś czas wcześniej już przymierzała się do wymknięcia, lecz nigdy się nie odważyła. Zamiast tego, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja, podpatrywała każde drzwi i wyczekiwała momentów, kiedy ktoś je otworzy. Na podstawie swoich doświadczeń i obserwacji była w stanie przybliżyć mi obraz pokoju, do którego prowadziły drzwi w laboratorium. Znajdował się tam główny magazyn wszelkich wyrobów Gradla. Tuż za nim czekało mnie przejście korytarza, by dostać się do wyjścia. Rzecz w tym, że potrzebne były mi klucze.
- Ivan ma je u siebie w schowku, ale opróżnianiem magazynu kieruje Carter. – wyjaśniła dziewczyna. Gdy przybliżyła mi wygląd Cartera, okazało się, że to prawdziwa ksywa Złotego Kła.
- I wtedy on je przejmuje?
- Tak. Trzyma je zwykle w tylnej kieszeni.
- Dobra. – klasnęłam i zamknęłam oczy. – Jeśli wszystko zrozumiałam, następnym razem, kiedy zabiorą mnie na działkę, mam poprosić o amfę, bo trzymają ją w laboratorium?
- Mhm, dla nich nie będzie to duża różnica, bo nie kładą dużego nacisku na badania nad tobą. Są przekonani, że jednak pójdziesz na ich układy i wyjdziesz stąd cała.
- I mam ją faktycznie przyjąć?
- Lepiej będzie, jak będziesz grać na zwłokę. – odparła śmiertelnie poważnie. – Kiedy około osiemnastej zobaczysz mężczyznę z wózkiem, powiedz mu, że Rich wysłał cię po piksę, bo źle ją oznakował. Jest tępy i uległy, więc zapewne cię wpuści. – wyprostowała się i spojrzała mi prosto w oczy. – I wtedy twoje clou.
- Wkraczam na ring i go powalam. – przecięłam powietrze ręką.
- Mniej więcej. – zachichotała. – Wytrącisz go jakoś z równowagi. Nie mam pojęcia, czym się posłużysz, ale w magazynie jest dużo ciężkich rzeczy. Potrzebujesz dosłownie chwili, aby przebiec przez korytarz  i przekręcić klucz w drzwiach wyjściowych.
- I ten klucz ty mi dostarczysz jeszcze przed wejściem do laboratorium. – kiwałam dłońmi sklejonymi jak do modlitwy, przybierając najbardziej skupiony wyraz twarzy, na jaki było mnie stać. – W jaki sposób go zdobędziesz?
    Po jej słowach usłyszałyśmy dudnienie przekręcanych spustów i donośne skrzypnięcie pancernych drzwi.
- Zaufaj mi. – odpowiedziała raptownie.
    Odwróciłam instynktownie głowę. Do środka weszło dwóch mężczyzn – Brodaty i Kieł (Carter) , którym towarzyszyła kobieta. Od razu rozpoznałam Sarę.
- Zbierać się, dziewuchy. – rozkazała zdecydowanym tonem.
- ,,Zbierać” to dobre określenie. – Brodaty puścił do niej oko, szarpiąc mnie za rękę.
    Szłyśmy posłusznie na nogach większą część korytarza. Rozdzielono nas przy schodach. Sara i Kieł skręcili w inny przedział, ciągnąc Kornelię za kołnierz. Zdążyłam dostrzec, jak dziewczyna obraca głowę i uśmiecha się do mnie pewnie. W jej ręku błysnął srebrny klucz. Nie mogłam uwierzyć, jak w przeciągu minuty zdołała wykonać swoją część zadania. Byłam zdumiona faktem, że przewidziała tak wiele rzeczy: począwszy od tego, że  zabrali nas w jednym momencie i w towarzystwie akurat tych osób, kończąc na tym, że ja faktycznie zmierzałam  w stronę piętra laboratorium.
    Mężczyzna warknął i pociągnął mnie mocniej za nadgarstek. Po chwili znaleźliśmy się w znajomym dla mnie pokoju. Kazał usiąść na krześle i zaczął szukać na regałach czystej strzykawki.
     Spojrzałam na zegar na ścianie. Była dopiero siedemnasta. Ani ja, ani Kornelia nie spodziewałyśmy się, że przyjdą po nas tak wcześnie. Musiałam zwlekać.
    Ujrzałam przybliżający się cień mężczyzny po mojej prawej stronie. Serce poczęło mi walić młotem, kiedy usłyszałam szelest opakowania. Bałam się, że dostanę ataku paniki, że plan nie wypali. Przeciążyła mnie presja tego, że to może być moja jedyna szansa na ucieczkę. Nie chciałam rozczarować siebie własną słabością, nie chciałam przede wszystkim sprawić zawodu Kornelii, która starannie opracowywała dla mnie plan przez ostatni tydzień. Zbyt wiele jej zawdzięczałam.
    Poczułam drapiący sznur na skórze, który zacisnął się na moich rękach i torsie zbyt mocno i zbyt gwałtownie. Przywarłam do krzesła i ledwo mogąc złapać oddech obserwowałam, jak strzykawka napełnia się niebieską substancją. Serce skakało coraz szybciej.
    To nie jest kodeina. Nie to miał ci dać! – pomyślałam.
- Coś nowego? – mimo drżącego głosu i nerwów napiętych do granic możliwości, starałam się wyglądać na wyluzowaną.
- Nie powinno cię to interesować.
    Przełknęłam i poczułam ból w gardle.
- Mimo wszystko, fajnie byłoby wiedzieć. Wiem to i owo o chemii. – skłamałam.
- Nowy wynalazek. Pomyślałem, że kodeina za szybko cię wykończy.
    Niech to szlag.
- Racja. Nieźle mnie ostatnio dobiła. – Z pewnością nikt o zdrowych zmysłach nie uznałby mojego głosu za głos należący do kogoś wyluzowanego. Mężczyzna skrzywił się, uznając zapewnie, że bełkoczę.
    Spojrzałam kątem oka na zegar. Minęło siedem minut. Czas ciągnął się jak guma do żucia.
Wdech, wydech, wdech, wydech.
- Ręka.
    Poczułam kroplę potu na czole. Byłam w kropce. Musiałam improwizować.
- A czy… Tym razem… - schowałam przedramiona za krzesło. – Mogłabym coś mocniejszego?   
    Oprawca spojrzał się na mnie tak, jakbym właśnie uderzyła go w twarz.
- Znaczy…. – podjęłam próbę odzyskania zdolności porozumiewawczych. – Miałam na myśli coś pobudzającego. Wiesz, odwrotne działanie tego, co dajecie mi zwykle. Dla urozmaicenia.
    Słyszałam jak prychnął śmiechem, choć nie widziałam do końca wyrazu jego twarzy. Usta miał całkiem przykryte ciemną jak sadza brodą.
 Ósmy wdech, dziewiąty, dziesiąty.
- Nie ty składasz u nas zamówienia. – odburknął.
    Trybiki w mojej głowie działały na najwyższych obrotach.
- Wiem, ale jednak… Myślałam… Myślałam, że doświadczenie czegoś gorszego… Przyśpieszy moją decyzję w sprawie pomocy waszym kolegom z więzienia. – teraz na pewno brzmiało to jak bełkot, tylko bardziej zdecydowany.
    Przejechał ręką po twarzy.
- Na to liczymy. Pomoc twojego ojca dużo by nam pomogła. Wiele naszych jest na odsiadce.
    Starałam się wyszczerzyć zęby w uśmiechu, lecz raczej wolałabym nie wiedzieć, jak mi to wyszło. Kropla z czoła pełzała powoli po moim ramieniu. Było dopiero piętnaście po piątej, a mężczyzna znów sięgnął po strzykawkę. Musiałam lać wodę.
- Ale widzę, że to nie ma większego sensu. Nie będę robić, co chcecie. – na moje słowa, zatrzymał rękę w powietrzu i uczepił we mnie wzrok. - Wolę rozłożyć się na szczątki na tym krześle, niż wam pomagać, skoro muszę się ciągle słuchać waszych rozkazów.
    Twarz mężczyzny ze skupionej, stawała się robić nabuzowana.
- Myślałam, że sojusz to ustępstwa z obu stron. – kontynuowałam, udając zawiedzioną. Pod krzesłem nerwowo deptałam swoje stopy na przemian. – Snułam przekonanie, że zależy wam na układzie i jesteście w stanie pójść mi na rękę w każdej sprawie.
    Czerń brody mężczyzny, komponując się z jego bordowymi policzkami i czołem, wspaniale mogłaby oddawać wygląd szatana. Poczułam satysfakcję, co pozwoliło mi rozluźnić się.
- Zamiast tego bezmyślnie wpychacie mi kolejne specyfiki, żywiąc nadzieję, że ot tak zgodzę się stanąć przed światem uroczyście oznajmiając, że Gradel, dzieciobójcy, banda opryszków i chuliganów są niewinni.
- Czego chcesz?! – walnął pięścią w stół.
    Sukces.
- Coś świeżo z laboratorium. Widziałam, że trzymacie tam amfę.
    Brodaty zapalczywie i bezładnie szarpał sznurem, odwiązując pęk za moimi plecami. Na moich rękach pozostały czerwone odciski i siniaki. Mimo to lepiej się poczułam nie będąc skrępowana.
- Chodź, pyskata królewno. – pociągnął wykręcając mi nadgarstek. Syknęłam bezgłośnie.
    Narzucił mordercze tępo, które musiałam dotrzymać, żeby nie poczuć bolesnego ciągnięcia ręki. Po chwili skręcił i pchnął drzwi przed sobą. Pociągnął mną, a ja potykając się wbiegłam do środka.
    W dużym pomieszczeniu było chłodno, pomimo początku lata. Powietrze wypełniał mdlący zapach chemikaliów i konopi.
- Stój tu. – muskularne ręce dokleiły mnie do ściany.  Mężczyzna zginął w gąszczu regałów.
    Oglądałam się w poszukiwaniu zegara na ścianie. Znalazłam go nad docelowymi drzwiami do magazynu. Upewniwszy się, że działa, odczytałam godzinę: wpół do szóstej.
      Zaczęłam martwić się o Kornelię. Co z kluczem? Czy powinnam czekać na jakiś znak? A może jej się nie udało? Co, jeśli coś jej zrobili? W głowie kotłowały się tysiące pytań i wątpliwości. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby coś jej się stało z mojego powodu.
     Minuty dłużyły się jedna po drugiej. Miałam nadzieję, że mój oprawca nie przyjdzie szybko. Przemknęła mi przez głowę myśl, że mogłabym się przed nim schować. Nie było tego w planie, ale jeśli miałabym zwlekać z czasem jak najdłużej, to byłoby dobre rozwiązanie. Z drugiej strony, gdyby mnie znaleziono, miałabym poważne kłopoty. Kornelia też nie wspomniała, w jaki sposób przekaże mi klucz. Mogłaby mnie nie znaleźć w ukryciu. Postanowiłam czekać i czuwać.
    Po pięciu minutach drzwi do laboratorium otworzyły się, a ja odskoczyłam metr dalej.
- Bill, jesteś tu? – Złoty Kieł wparował do środka, nie zwracając na mnie większej uwagi. Rozejrzał się po regałach i zginął w jednym z nich. – Widziałeś mój klucz? Zaraz opróżnianie magazynu, a ja nie mogę go znaleźć.
    Po tych słowach moje sumienie sprawiło wrażenie lżejszego.
- Nie ma u Ivana? – głos Brodatego Billa był ledwo słyszalny z daleka.
- Stary, sam pamiętam, jak brałem od niego i wkładałem do kieszeni. – po głosie mogłam wyczytać, że Kieł był zdruzgotany. – Przecież szefa nie zapytam. Będę miał przegwizdane.
    Następnie posypały się wiązanki i wyzwiska. Mogłam odetchnąć chwilę. Ciągle spoglądałam na zegar, przystępując z nogi na nogę i nie wiedziałam, czego się spodziewać.
    Wtem do moich uszu dobiegło ciche pukanie. Rozejrzałam się i nie ujrzawszy niczego, stwierdziłam, że tajemniczy odgłos był jedynie wytworem mojej wyobraźni. Jednak pukanie powtórzyło się, ciut głośniej. Instynkt podpowiedział mi, żebym to zbadała.
    Zrobiłam krok do przodu, rzuciłam okiem na kłócących się opryszków i uchyliłam drzwi wejściowe.
- Trzymaj. – szepnęła Kornelia wręczając mi upragniony przedmiot. Ona również wyjrzała zza drzwi, upewniając się, że jesteśmy przez chwilę bezpieczne. – Nie znoszą się. Trochę to potrwa.
 - Dziękuję ci za wszystko. – odparłam szczerze, oglądając dziewczynę uważnie, wiedząc, że najprawdopodobniej widzę ją po raz ostatni.
    Usłyszałam, że męskie głosy stają się coraz bardziej wyraźne, a kroki głośniejsze. Uścisnęłam dłoń Kornelii, której później sylwetka stawała się coraz mniej widoczna przez zwężającą się szparę przymykających drzwi. Stanęłam w tym samym miejscu pod ścianą, co wcześniej. Dosłownie dwie sekundy później, obok mnie przeszedł Kieł i zatrzasnął te drzwi za sobą. Zostało dziesięć minut do przyjazdu mężczyzny z wózkiem platformowym. On miał otworzyć wejście do magazynu. Serce zabiło mi mocniej.
- Siadaj. – niski głos Billa za plecami przyprawił mnie o dreszcze.
- Oh, to już? – wymamrotałam, starając się zająć go rozmową. – Gdzie mam usiąść?
- Mało tu krzeseł?
    Szłam na wiotkich nogach tak wolno, jak się dało, ale tak, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Z każdą sekundą towarzysz stawał się bardziej niecierpliwy.
Czwarty wdech, piąty, szósty.
- Ruchy, do diabła!
    Podskoczyłam jak oparzona i usiadłam na krześle. Serce biło mi jak oszalałe.
    Kolejne dwie minuty za mną – pomyślałam.
    Bill energicznie chwycił mnie za luźne przedramię i przekręcił na wewnętrzną część. Patrzałam, jak włoski jeżą mi się na całej długości ręki.
Wdech dwunasty, trzynasty.
- Ale ta strzykawka jest brudna. – jęknęłam.
- Zamilcz wreszcie! Wystarczająco dużo czasu mi zajęłaś.
    Trzęsąc się coraz bardziej, obserwowałam jak igła zbliża się do mojej skóry. Miałam pustkę w głowie, nie wiedziałam, co wymyślić.
    Kiedy obraz rozmazał mi się przed oczami i nie byłam w stanie ocenić odległości ręki mężczyzny od mojej, impulsywnie odsunęłam się do tyłu, wyrywając się z uścisku. Strzykawka z białą jak śnieg substancją upadła na podłogę.
- Cholera jasna!
    Bill ponownie uderzył pięścią w stół laboratoryjny, zapominając o stojącym na nim sprzęcie. Destylator zachwiał się, a zbiornik spadł ciągnąc za sobą kolumnę z filtrem. Naczynie było puste, mimo to zyskałam trochę czasu. Kiedy mężczyzna kucnął, aby pozbierać aparaturę, zerwałam się z krzesła i pobiegłam, żeby schować się między regałami.
- A ty gdzie znowu?! – bezładnie położył części sprzętu na stole i rzucił się w pogoń za mną.
- Tam nie ma wyjścia. – krzyknął. – I tak cię złapię, masz u mnie przechlapane, pamiętaj!
    Odbiłam w lewo i zginęłam między plastikowymi pudełkami z substancjami chemicznymi. Przemknęło mi przez myśl, że mogłabym oblać oprawcę kwasem, lecz uznałam to za zbyt ryzykowne ze względu na ciężki, szklany pojemnik, w jakim się znajdował.
    Usłyszałam kroki i przywarłam do mebla. Brodaty spacerował między półkami pogwizdując wymyśloną melodię.
- No dalej, pokaż się! Czyżbyś się nagle przestraszyła igły? Myślałem, że masz to we krwi. – zaśmiał się ironicznie.
    Moja klatka piersiowa płytko podnosiła się i opadała w szybkim rytmie. Serce dołączyło się, aranżując wewnętrzny koncert, który w żaden sposób nie przypominał spokojnej opery, a bardziej energicznego rocka. Z całą pewnością nie potrzebowałam niczego więcej na pobudzenie, bo wszystkie żyły zdawały się pękać pod wpływem ilości adrenaliny.
    Radosne pogwizdywanie stawało się coraz głośniejsze. Wiedziałam, że momentalnie zostanę zauważona, ale nie mogłam tkwić w jednym miejscu. Znów zaczęłam bieg między regałami. Przez szpary chwilami błyskała czarna sylwetka mężczyzny. Odskoczyłam do ostatniego przedziału i zgubiłam go na chwilę. Oparłam ręce na kolanach, by odsapnąć.
    Spoglądając przed siebie, ujrzałam całą kolekcję buteleczek z kolorowymi substancjami. Nie były one wprost opisane, a jedynie oznakowane kodami, na które składały się litery i cyfry. Domyśliłam się, że są to niedokończone wyroby Gradla.
    Słysząc kroki i wyzwiska Billa, nie zastanawiałam się zbyt długo i chwyciłam największą strzykawkę, po czym napełniłam ją przezroczystą cieczą, mając nadzieję, że będzie to coś niebezpiecznego.
- Tu cię mam.
    Podskoczyłam ze strachu, zdając sobie sprawę, że facet z brodą stanął zdyszany zaledwie trzy metry ode mnie. Przez sekundę patrzeliśmy się na siebie, po czym dałam susa w następny przedział.
- Nie tak prędko. – złapał mnie za tył koszulki i odwrócił. Kiedy ujrzał, co trzymam w ręku, jego twarz momentalnie utraciła pewność siebie, a w oczach pojawił się niepokój.
    Bez chwili wahania, z całej siły wbiłam mu igłę między muskularne łopatki. Mężczyzna wziął łapczywy haust powietrza i poluzował ucisk na moim tułowiu. Po chwili kolana ugięły się pod nim i kucając, opierał się na rękach.
- Co ty mi… - zmrużył oczy badawczo w stronę strzykawki. – Propofol. Ty zołzo!
    I zasnął.

Mleko na papierzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz