XXV

36 17 1
                                        

Kiedy otworzyły się przede mną pierwsze drzwi, włosy zjeżyły mi się na rękach. Były tam dzieci siedzące na krzesłach, a raczej – przywiązane do nich. Wszystkie były wycieńczone, a życie tliło się w nich jak skrząca główka zapałki tuż po zdmuchnięciu.
     Zrobiłam kilka kroków do przodu, aby rozejrzeć się po pomieszczeniu. Schwytanych było więcej, niż przewidywałam. Obecni byli przedstawiciele każdego dziecięcego wieku, a nawet kilku dorosłych. Mało kto mógł odznaczyć się przyzwoitą masą ciała, nie mówiąc o zdrowym wyglądzie. Większość spośród najmłodszych miało zamknięte oczy. Zapach w pomieszczeniu również był odrażający.
     Po pokoju kręciła się grupa ludzi w fartuchach i maseczkach na twarzy. Prowadziła młoda kobieta z czarnymi włosami spiętymi w mały kucyk. Trzymała notes i bazgrała zawzięcie długopisem. Za nią szło jeszcze troje mężczyzn. Obchód zatrzymywał się przy każdej osobie i powierzchownie je badał. Tym, którzy mieli zamknięte oczy, łapali nadgarstek i mierzyli puls. Z rozmowy, która odbyła się między znachorami, wywnioskowałam, że kończą pracę.
- Ile wyszło zgonów? – Kobieta poprawiła okulary na nosie.
- Teraz już jedenaście. – mruknął jeden. – Ale zapowiada się, że drugie tyle nie dożyje do końca dnia.
- Cholera. – warknęła i przekreśliła coś w notesie. – Mówiłam – mniej substancji czynnej.
     Z każdą chwilą moje mięśnie robiły się bardziej spięte, a mnie ogarniała coraz większa chęć ucieczki. Wreszcie uzmysłowiłam sobie, w co doprawdy się wpakowałam.
- Kolejna pacjentka? – jeden z pseudo-chemików spojrzał w moją stronę. – Zabierzcie ją do laboratorium, tu miejsca się skończyły.
- Nie, ona tylko pozwiedzać. – odpowiedział brodaty mężczyzna obok mnie.
     Naszym kolejnym celem faktycznie było laboratorium. Gdy weszłam do środka, moją uwagę przykuła wielkość pomieszczenia. Przypominała rozmiarowo salę gimnastyczną w moim liceum. Wszędzie znajdowały się blaty w kolorze nieprzyjemnego popielu, a nad nimi rzędy półek obstawionych słoiczkami i próbówkami. Jednak podobieństwo tego miejsca do prawdziwego laboratorium farmaceutycznego było znikome. Na każdym ze stołów panował bałagan złożony z brudnych narzędzi, zepsutego sprzętu chemicznego, odpadów oraz naczyń, zapewne używanych inaczej niż nakazuje ich przeznaczenie. Zewsząd dochodził smród drażniących chemikaliów i swąd palonych ziół. Generalnie higiena pracy legła na panewce. Po pracowni przemieszczało się kilkanaście osób w takich samych fartuchach i maskach, jak w pokoju wcześniej, jednak tym razem prawie wszystkie miały również okulary ochronne i rękawiczki. Ja również musiałam zostać wyposażona w rękawiczki i czepek. Podejrzewam, że to ze względu na możliwość pozostawienia odcisków palców lub włosów. W przeciwieństwie do zasad BHP, o tajność konspiracji dbano szczególnie.
     Podczas obchodu obserwowałam skupionych pracowników.
     Minęłam blondyna, który z niezmiernie czujnym wyrazem twarzy ogląda kolbę stożkową uniesioną przed oczami. Obracał naczynie w ręku przyglądając się niebieskiej cieczy w środku.
     W dziale naprzeciwko pewien otyły mężczyzna nachylał się nad szkłem zegarkowym z szarym proszkiem, trzymając w ręce pipetę z przezroczystą substancją. Wydobył lekkim uciskiem dwie krople na proszek, na którym powstały czarne kropki. Nie znam się na chemii, ale prawdopodobnie coś się zwęgliło. W każdym razie rezultat nie był pocieszający dla twórcy, o czym świadczyła wiązanka z jego ust.
     Powietrze przesycone zapachem chemikaliów zdawało się przeć w moją stronę, tworząc wrażenie wysokiego ciśnienia wokół. Od mdłej woni wszystkich substancji zakręciło mi się w głowie. Moje ciało trzęsło się z każdym krokiem, a w głowie pchały się myśli o pesymistycznej treści. Miałam wrażenie, że zaraz stłukę kolbę z żrącym kwasem, albo coś wybuchnie lub pryśnie na mnie, tak jak tamta ciecz, zwęglając mi skórę. Bałam się, że podadzą mi próbkę jakiejś substancji odurzającej i zamkną w czterech ścianach z resztą dzieci, a ja w celu zabicia czasu będę obstawiać i odliczać, kto szybciej fajtnie.
 A może to ktoś pierwszy odliczy mnie?
     Gdy miałam skręcić do następnego przedziału, przede mną przejechał pracownik pchający wózek z czarnymi paczkami. Każda była dokładnie obklejona i oznaczona ciągiem cyfr. Za tym wózkiem przejechał kolejny taki sam i oba zniknęły za drzwiami w głąb sali. Otwierane były na karty magnetyczne.
     Skręciłam i przeszłam dalej, coraz bardziej niepewnie stawiając kroki. Na szyi czułam nieznośny oddech Brodatego. Zaczęłam mieć wątpliwości, czy aby nie jestem w złym śnie.
     Ludzie wokół przepychali się i nerwowo roztrząsali półki w niekończących poszukiwaniach. Szłam slalomem między nimi, badawczo rozglądając się dookoła i zawieszając wzrok na każdym z osobna.
     Wtem zatrzymałam się obok mężczyzny, który wydawał mi się być znajomy. Moi przewodnicy za plecami warknęli ze zniecierpliwienia i ukłuli w plecy kijkiem tak, że spłoszona nadepnęłam tajemniczego mężczyznę na piętę. Ten odwrócił się i zmroził mnie spojrzeniem, lecz szybko mnie rozpoznał. Zdjął maskę i błysnął złotym zębem, pokazując tryskającą strzykawkę.
     Odbiłam przerażona w bok i wtem rozległ się dźwięk stłuczonego szkła. Podskoczyłam z piskiem i zakryłam usta. Oczy wszystkich nieopodal zwróciły się w moim kierunku. Myślałam, że zaraz zemdleję.
- Cholera jasna! – warknął ktoś za moimi plecami.
- Co jest? – usłyszałam żeński głos.
- No jak to co? Aceton wylała. – odpowiedział. – Odsunąć się!
     Poczułam duszący, intensywny zapach. Wtedy Złoty Kieł złapał mi ramię i odepchnął mnie dziesięć metrów dalej.
- Ciesz się, że nie było ognia w pobliżu. – odburknął, próbując przekrzyczeć hałas i wbił mi palce w ramię mocniej, po czym puścił i zniknął w grupie ludzi.
    Na całej sali zrobiło się zamieszanie, a ja trzęsłam się na myśl, że czekają mnie konsekwencje. Ogarnęła mnie paniczna chęć ucieczki.
- Wypuśćcie mnie stąd! – chciałam wybiec za drzwi, jednak mężczyzna z brodą zatrzymał mnie, złapał i wykręcił mi ręce.
- Puszczaj! Zostaw mnie! – piszczałam i usiłowałam kopać go nogami, lecz moja pozycja mi to uniemożliwiała.
    Dostałam ataku paniki. Ogarnęła mnie wściekłość i zarazem obrzydzenie do tych rąk, które nie hamowały się do żadnego uczynku. Bestialskie, barbarzyńskie, tyrańskie łapy bezdusznych łotrów, które za pieniądze pozabijałyby siebie nawzajem.
- Zostawcie mnie! – zdarłam sobie gardło, po czym zakrztusiłam się. Kiedy kaszlałam, do mojej twarzy została przytwierdzona olbrzymia dłoń. Poczułam słony posmak potu. Chciałam za wszelkie skarby ją od siebie odkleić, lecz byłam kompletnie obezwładniona przez trzy osoby.
- Sara!
    W tym momencie mignęła mi przed oczyma sylwetka kobiety z czarnym kucykiem. Poczułam ukłucie i zrobiło mi się słabo. Momentalnie moje wszystkie mięśnie zwiotczały, a kończyny opadły bezwładnie. Utraciłam siłę, aby dalej krzyczeć i uderzyło we mnie niesamowite uczucie senności. Głowa opadła mi na masywne udo jednego z mężczyzn i straciłam przytomność.

Mleko na papierzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz