XXXIV

39 16 5
                                        

Lampka biurkowa rzucała złocistą poświatę na leżącą przede mną kartkę z zeszytu. Odwracając, mogłam jeszcze powtórzyć definicje z fizyki z ubiegłego semestru. Całe szczęście podczas wakacji nie musiałam wracać do tego koszmaru. Teraz czekał mnie inny. Miałam napisać ostatnią piosenkę, jaką będę miała okazję zaśpiewać z bratem przed wyjazdem. Sama świadomość tego dostarczała presji.
     Pociągnęłam łyk mleka. To nawyk chyba na zawsze zostanie wpisany w mojej krwi. Chociaż wcale nie potrzebowałam go, aby poczuć się senna. Musiałam tak czy owak walczyć ze sklejającymi się, jak dwa magnesy, powiekami. Piłam, bo to dawało mi komfort pisania.
     Odłożyłam kubek na bok, a ten stuknął porcelaną o biurko zbyt głośno. Skwasiłam twarz i zacisnęłam zęby, jakbym mogła w ten sposób stłumić odgłos zakłócający ciszę nocną. Odetchnęłam i oparłam się na łokciu.
     Zaufanie? Nigdy wcześniej nie pisałam o zaufaniu. Co za paradoks. Powinnam przywyknąć do trudnych tematów tekstów.
 
Kradniesz moje zaufanie,
Sypiesz obietnice, nie bacząc na nie
Nieważne, jak wiele mitów obalisz
Zapałki już raz drugi nie odpalisz
 
     Wpatrywałam się w te kilka linijek przez dziesięć minut, wierząc, że kiedyś poczuję satysfakcję. Wyciągnęłam rękę po kubek, nie odrywając wzroku od kartki.
    Wtem rozbudził mnie z rozmyślań huk i gorąca ciecz na kolanach. Nabrałam gwałtownie powietrza, przeklinając w myślach własną niezdarność i fakt, że szkło jest takie hałaśliwe. Całe szczęście zachowałam resztkę rozumu, bo zapobiegłam sturlania się naczynia z krawędzi.
     Uprzątając mokre biurko, spojrzałam na nieszczęsną kartkę. Złapałam delikatnie za róg i odkleiłam papier, z którego kapała niebieskawa ciecz. Atrament zmieszał się z mlekiem, tworząc z zalążka piosenki granatowy kleks. Nie mogłam nic odczytać ze zlanych ze sobą liter.
     Dało mi to inspirację.
 
 
Obiecałeś świat szeroki
I szeroko stawiane po nim kroki
Obiecałeś podróże
Wrażeń barwne obłoki
Spacer przez kałuże
I na głębszą wodę skoki
Lecz wciąż wypatruję z Tobą tylko
Smętne wschody słońca i smętniejsze jeszcze zmroki
 
Skradłeś moje zaufanie
Rzucałeś obietnice, nie bacząc na nie
A ja mam mniemanie
Ja zagłuszę to bajanie
Wolę wsłuchać się w gitary granie
 
     Rozbrzmiała radosna solówka w wykonaniu Dominika. Energiczne dźwięki rozniosły się po całej długości ulicy Wierzbowej i okolicznych. Czułam je przede wszystkim jednak w żyłach - moich, jak i słuchaczy. Płynęły ciepłym strumieniem, rozgrzewając od środka i wprowadzając w nastrój euforii.
     Zebrało się więcej ludzi niż zazwyczaj. Gdybyśmy akurat nie przebywali na deptaku, samochody nie miałyby możliwości przejazdu. Ponad upchanym półkolu widniały wyciągnięte ręce, pośród których migotały lampy błyskowe telefonów. Wiadomość o rozległym pożarze i rozpadzie Gradla odbiła się głośnym echem po całym miasteczku. Zgromadzeni ciekawi byli zapewne jak trzymam się po porwaniu, również brat stał się ciekawą osobistością, będąc w posiadaniu łatki podpalacza-bohatera.
 
Nie wierzę ci, nie wierzę
Twoje słowa zlewają się
jak przez mleko na papierze
 
    Szczerze mówiąc, nie zaprzątałam sobie głowy tym, czy ktoś rozumie moją analogię. Widząc uśmiechnięte twarze ludzi, czułam, że to co robię jest właściwe. Patrząc, jak pierwszy rząd buja się i klaszcze w rytm, nieświadomie także zaczęłam pochylać się na boki, siedząc na taborecie. Chciałam, aby ten dzień się nie kończył. Nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że następnego dnia o tej samej porze znajdę się na drugim końcu kraju, z dala od wszystkich znajomych twarzy oraz tych nowych, których wciąż przybywało. Z dala od brata. Tata twierdził, że matka by mu nie wybaczyła, jakby dowiedziała się, że jego synem jest właśnie Dominik. Już na dobre straciłby tą więź z nią, jaką udało mu się odzyskać. Pozostało mi tylko wierzyć, że przyjaciel poradzi sobie sam z panią Justyną.
     Pierwszą część drugiej zwrotki, analogicznie, śpiewałam ja, drugą mój kamrat.
 
Obiecałeś mi sukienkę
Splecioną z paproci i płatków róż
Obiecałeś wyprawę na Jutrzenkę
rejs przez siedem mórz
życie cudne jak ze snów
własną łąkę pośród zbóż
Lecz już nie chcę pustych słów
Ucieknę stąd daleko, nie szukaj mnie już
 
Skradłeś moje zaufanie
Rzucałeś obietnice, nie bacząc na nie
A ja mam mniemanie:
Ja wyśmieję to bajanie,
Ucieknę zanim świt nastanie
 
    W trakcie refrenu zgraliśmy się w kanon. To nasza ulubiona forma. Właściwie nie musieliśmy jej ćwiczyć, bo za każdym razem wychodziła dobrze. Bardzo dobrze.
 
Już nie ufam ci, nie wierzę
Twoje słowa zlewają się
jak przez mleko na papierze
 
     Czułam na klatce każde dudnienie niskich dźwięków gitary i każde cienkie brzdękanie wysokich. Roznosiły się one po całym moim ciele jak prąd w przewodach. Odnosiłam wrażenie, że tylko te dźwięki pompowały we mnie życie, że nimi oddychałam. Że jeśli się od nich odetnę, kończyny mi zwiotczeją i uleci ze mnie cała energia.
     Nie bylibyśmy sobą, jeśli byśmy mimo braku tekstu nie improwizowali.
 
Nie wierzę już
Uu…
Nie wierzę
Mm…
Twoje słowa się zlewają
Jak przez mleko na papierze
 
     Pochłaniałam każdy odgłos, wydobywający się z gitary. Radosne drgania wywoływały motyle w moim brzuchu, dzięki czemu czułam się niesamowicie lekko. Jakby pudło rezonansowe sprzętu snuło nieznany gatunek poezji, bez użycia słów. Dominik szarpał struny z niewiarygodną gracją i krasą. Jedną ręką swobodnie i szybko zmieniał akordy i tony, przemieszczając ją po gryfie; drugą zaś machał z taką lekkością, że zdawać by się mogło, że w ogóle nie dotyka strun. W rzeczywistości wprawiał je w drgania tak energicznie, jakby miał przed sobą materiał do postrzępienia, a niekiedy delikatnie muskał je paznokciami, jak gdyby brodził dłonią nad brzegiem jeziora. Wszystkie stracciato i legato wykonywał finezyjnie, wydobywając z instrumentu całą jego magię oraz słodycz muzyki. Napięte długie palce pracowały jak odnóża mrówki. Zginały się i zmieniały położenie z taką prędkością, że nie potrafiłam się zorientować w jakim akordzie grane były dźwięki, a już znalazły się w innym. Nic się dla niego nie liczyło w momencie gry, zupełnie jakby wszystko wokół zniknęło. Był tylko on oraz instrument, tworzący z nim jedną całość. Magiczną całość.
     Śpiewając nasze najlepsze utwory, nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy nadszedł wieczór, a zmrok otulił niebo. Prawdopodobnie nie zdalibyśmy sobie prędko sprawy z tego, gdyby nie lampy w telefonach słuchaczy, migoczące coraz jaśniej pod wpływem kontrastu z otoczeniem. Wyglądały jak dziesiątki gwiazd, które stwierdziły, że wiszenie na niebie jest zbyt monotonne i spadły by błyszczeć pośród tłumu, z każda chwilą bardziej zlewającego się w jedną ciemną plamę. Zarysy twarzy i sylwetek widoczne były już jedynie dzięki latarniom ulicznym, dającym przyjemne ciepłe światło.
      Jednak jeden z zarysów przykuł moją uwagę. Twarz pośród tłumu wydała się być niezwykle znajoma. Dopiero kiedy postać włączyła latarkę w telefonie, światło podkreśliło kształt jej zagadkowego oblicza. Flesz odbił się od jej szarych tęczówek. Napotykając moje spojrzenie, puściła oko. Nie miałam cienia wątpliwości.
Kornelia.
     Nic dziwnego, że nie poznałam jej wcześniej. Zmieniła się diametralnie. Wyglądała dużo lepiej oraz zdrowiej. Przybrała na wadze, dzięki czemu kości policzkowe nie znaczyły się aż tak wyraźnie, a skóra na łokciach nie zwisała z nich, a ujędrniła zgrabne ramiona. W końcu zaczęłam widzieć w niej faktycznie dziewczynę mojego wieku. Przede wszystkim w końcu wyglądała na szczęśliwą. Promienny uśmiech rozciągał się jej na twarzy. Po chwili jednak spuściła wzrok w dół, a ja, idąc w jej ślady, ujrzałam chłopca trzymanego za rękę przez starszą siostrę.
 Samuel.
     Gdybym nie była w transie, odebrałoby mi mowę. Tymczasem zacisnęłam gardło i przeszłam w górę, czysto wyrabiając dźwięk do końca, by potem ponownie zejść z glissem w inną tonację.
     Lecz coś było nie tak. Tłum zaczął się rozsuwać na boki, tworząc przejście. Zamilkłam, a dźwięki gitary zostały błyskawicznie stłumione z piskiem, kiedy jej właściciel przejechał dłonią wzdłuż strun. Gwałtowna cisza była niewiarygodnie dokuczliwa. Czułam się wśród niej zagubiona, jakbym straciła podłoże pod stopami. Wkrótce wypełniły ją szepty i głosy zdezorientowanych ludzi. Wszystkie głowy skierowane były do środka półkola, a latarki w telefonach zgasły, przez co zrobiło się jeszcze ciemniej.
     Dominik wstał, by przyjrzeć się sytuacji. Ja pozostałam w miejscu, wiedząc że ze względu na mój wzrost, nie zobaczyłabym zbyt wiele.
     Nagle instrument wysunął się z jego rąk i rozległ się huk drewna o krawężnik, spotęgowany echem przez pudło rezonansowe. Lecz on nawet się nie spojrzał. Nie drgnął.
     Szepty ucichły. Kiedy przejście osiągnęło szerokość dwóch metrów, wstałam i zobaczyłam ją.
     Pani Justyna pchała resztą sił koła wózka inwalidzkiego, wprawiając je w ruch. Z każdym oparciem mogłam dostrzec, jak drgają jej ramiona, a żyła na skroni napina się. Pomijając szpitalną tunikę, absolutnie nie przypominała osoby, jaką odwiedziłam w szpitalu wcześniejszego dnia. Miała niemal kredową skórę, a jej twarz znaczyło tyle zmarszczek, jakby przez noc przybyło jej dwadzieścia lat. A przecież do starczego wieku było jej daleko.
- Synu – wydusiła tak cicho, że ledwo ją usłyszałam.
     Wspierając się na podłokietnikach, zaczęła się podnosić. Wszyscy wokół jakby wstrzymali oddech. Czterdziestolatka zacisnęła zęby i stanęła z trudem na ziemi. Skupiając całą uwagę na utrzymaniu równowagi, zrobiła pierwszy, anemiczny krok.
     Dominik podążył w jej stronę, a kobieta wyciągnęła przed siebie ręce. Chłopak przyspieszył, widząc jak uginają jej się kolana. Kucając wsunął swe ramiona pod ramiona matki by z powrotem podnieść ją do góry. Mimo siły, jaką użył, jej wiotkie kończyny odmawiały posłuszeństwa. W końcu chłopak uklęknął powoli, podtrzymując tułów rodzicielki.
- Przepraszam cię. – wyszeptała przez ściśnięte gardło. - Przepraszam, że nie dałam rady. Wiem, jak się starałeś.
     Chłopak nie odpowiedział. Z drgającą dolną wargą, obejrzał ją od stóp do góry i zatopił wzrok w jej oczach. Identycznych, jednak pozbawionych życia.
- Stent uszkodził tętnicę. – wyrazistość jej głosu coraz bardziej tłumiona była przez gardłowy charkot. - Jednak ja obiecałam ci, że jeszcze stanę na nogach i cię obejmę. Widzisz? Udało się.
     Kobieta nawet teraz zdołała się uśmiechnąć. Mając świadomość, że każdy skurcz mięśni pochłonie sporo wysiłku, chciała pokazać swą radość. Podniosła rękę powoli do góry i przejechała palcem po policzku syna. Kończyna opadła bezwładnie z powrotem, jak u marionetki odciętej od nitki. Jej powieki robiły się coraz cięższe.
     Chłopak oddychał coraz płyciej i mniej miarowo. Gdy oczy kobiety zamknęły się, z jego piersi wydobyło się delikatne kaszlnięcie. Oczy miał zeszklone, lecz wciąż nie mrugnął.
- Spokojnie, jestem z tobą. – kobieta delikatnie uchyliła powieki. – I zawsze będę. Pamiętaj.
     Dominik przeczesał ręką jej włosy. W stosunku do jego dłoni, głowa mamy wyglądała na mniejszą niż w rzeczywistości. Z białą twarzą przypominała kruchą, porcelanową lalkę.
- Poradzisz sobie. – z jej fioletowych ust nie wydobywał się już prawie żaden dźwięk. Bardziej przypominało to świst wiatru w trzcinie. – Obiecaj mi.
- Mamo…
     Nie usłyszał odpowiedzi.
- Mamo!
     Kobieta w agonii rozciągnęła uśmiech na twarzy, który zastygł już na zawsze.

Mleko na papierzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz