Rozdział 2

9K 349 167
                                    

Wraz z rozpoczęciem studiów w Nowym Jorku postanowiłam, że będę z życia korzystać tak, jak jeszcze nikt. Patrząc na ogół, miałam świadomość, jak wygląda studenckie życie i chętnie się w nie zaangażowałam. Najpierw chodziłam na imprezy. Później zaczęłam palić. Następnie paliłam nałogowo przez stres, bo moje studia okazały się cięższe niż się spodziewałam. Kolejno doszło palenie zioła i eksperymenty naukowe pod tytułem co mi będzie jak połknę różową tabletkę. A na sam koniec pojawiła się jedna osoba, która zrujnowała mnie doszczętnie. Albo po prostu mocno i boleśnie, jak to matka stwierdziła.

William Jackson był chłopcem, na którego leciała każda dziewczyna łącznie z Judith. Przez dwa tygodnie, ale skoro lesbijka miała do niego słabość, to musiał mieć to coś. I przyznam szczerze, że miał. Był wysokim szatynem o atletycznej budowie. Jego mięśnie odznaczały się w każdym ubraniu, jakie na siebie zakładał, a gęste, miękkie włosy... marzenie. Lekko piegowaty nos, słodkie, przepięknie wykrojone usta i oczy. Najgłębsze, najpiękniejsze i zdecydowanie najniebezpieczniejsze oczy jakie w życiu widziałam. Chyba przez nie straciłam dla niego głowę. A później całą siebie byle tylko stał się mój. Cóż, nie pykło.

Poznaliśmy się na imprezie, a konkretnie domówce, którą zorganizował kapitan uniwersyteckiej drużyny koszykarskiej. Bo tak na marginesie, to kochałam koszykówkę i wszelkiego rodzaju zabawy z rzucaniem piłki do czegoś, co było okrągłe. Tylko ten sport pozwalał mi się wyciszyć. Ale to nieistotne. Istotne jest to, że William był kapitanem i poderwał mnie w bardzo prosty, ale i skuteczny sposób. Otóż pewnego dnia, gdy samotnie wrzucałam piłkę do kosza na niewielkim boisku dla dzieci, podjechał swoim granatowym samochodem i zapytał, czy może dołączyć. Byłam nastawiona sceptycznie, ale w sumie nie umiałam odmówić. Teraz mam świadomość, że głupiałam przez jego spojrzenie, które we mnie wwiercał. A robił to bardzo mocno i inwazyjnie. Najpierw wrzucaliśmy na rozgrzewkę, po prostu dobrze się bawiąc, a później zaproponował, że zagramy w dyszkę. Była, a raczej jest to skomplikowana gra, która polega na oddaniu dziesięciu rzutów z jednej odległości. Wygrywa ten, który trafi najwięcej razy. Smutna część tego wspomnienia to fakt, że przegrałam jednym punktem, a on w ramach nagrody zażyczył sobie randki. A później to już samo poleciało. Był na wszystkich imprezach studenckich, których częścią byłam i za każdym razem robił krok w moją stronę. Przybliżał się tak przez dwa miesiące aż w końcu skończyliśmy w łóżku. Na początku nasz związek był bardzo zwyczajny: całowaliśmy się, uprawialiśmy seks i chodziliśmy za rączkę. Był zajebiście czarujący i zajebiście dobrze potrafił zagrać na moim ciele, co całkowicie mnie utopiło. Zakochałam się po trzech miesiącach znajomości, a po czterech beznadziejnie dla niego zgłupiałam. Przestałam chodzić na wykłady, a projekty oddawałam nie dość, że jako ostatnia, to jeszcze robiłam je na odwal się. Miałam w dupie cały świat, który mnie otaczał, bo miałam Williama. A William miał mnie w każdy możliwy sposób. Stałam się dla niego szmacianą laleczką, z którą mógł zrobić wszystko na co miał ochotę. I przez te jego ochoty odkryłam swoje masochistyczne zapędy. Z każdym tygodniem nasze łóżko otrzymywało nowe wrażenia. On wymyślał pojebane pozycje i dodatki, a ja szłam w to z zamkniętymi oczami, bo mimo wszystko zawsze było mi po prostu dobrze. Czy wychodziłam z poharatanym tyłkiem, czy pociętymi od pejcza plecami. Czy bolała mnie twarz, głowa, ciało czy wagina. Uzależniłam się. Uzależniłam się od seksu, bo potrzebowałam go w każdej chwili, gdy coś szło nie tak, jak chciałam. Uzależniłam się od bólu, bo przyćmiewał stres, który mnie dopadł przez to, jak bardzo zaniedbałam rzeczy priorytetowe. I w końcu uzależniłam się od tego, co robił William. Bo nie byłam uzależniona od niego. Ja byłam uzależniona od tego, co mi dawał. A dawał mi wszystko, czego potrzebowałam.

Mniej więcej w połowie drugiego semestru moje życie przewróciło się do góry nogami. O tyle, o ile pierwszą sesję zdałam, przypłacając swoje zdrowie, o tyle drugi semestr całkowicie mnie przerósł. Odpuściłam wykłady, ćwiczenia i znajomości. Odpuściłam wszystko, tylko nie Williama, który miał mnie na smyczy. Dyrygował moim ciałem, które nie reagowało na mózg. Straciłam cały zdrowy rozsądek i wszystkie szare komórki, które chciały mnie ocalić od upadku. Tyle, że ja upadłam. A ten upadek zauważyła Judith Dean, czyli moja przyjaciółka, która dała mi mentalnie w twarz. Fizycznie w sumie też.

A D D I C T I O NOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz