Rozdział 3

6.3K 291 18
                                    

Śniadanie jako najważniejszy posiłek dnia zapowiadało się bardzo dobrze. Na stole były rozłożone talerze w bardzo ładny, schludny sposób, wraz z nimi kubki w kwiatuszki, które należały na sto tysięcy procent do matki Leo i jedzenie. Pełny stół jedzenia, które tylko przyciągało swoim zapachem. Gofry na słodko, na słono, jajecznica na bekonie i mnóstwo świeżych warzyw i owoców. Prawie jak jakaś ostatnia wieczerza.

Jedynym mankamentem był wzrok wszystkich zgromadzonych na mnie i Zanie, który szedł u mojego boku. Od chwili, gdy zamknął mi usta pocałunkiem nie usłyszałam ani jednego głupiego słowa z jego, jak się niestety okazało, słodkich i miękkich warg. Całował mocno, z przytupem i nutką zaborczości, bo dominował całkowicie i w stu procentach. Skłamałabym piekielnie, gdybym powiedziała, że mi się to nie podobało. Lubiłam gdy ktoś przejmował kontrolę, czułam się wtedy mniejsza, ale i bezpieczniejsza, bo miałam nad sobą kogoś, kto mógł mnie poprowadzić. To było dobre w moim przypadku.

— Vedia, nie musiałaś się aż tak chwalić swoją nieziemską talią i fajnymi cyckami — zauważyła kąśliwie Maida, na co pokazałam jej środkowy palec.

Sama chodziła w krótkich szortach i wiązanym staniku, który odsłaniał jeszcze więcej niż moje okrycie. Ale Maida taka już była. Wyzywająca, szczera do bólu i nieprzeciętnie szczęśliwa. W przeciwieństwie do Judith, jej orientację rodzice w stu procentach akceptowali. Z resztą jak można by było nie akceptować takiego szczegółu w osobie, której nie da się nie lubić? Maida miała w sobie coś, co zmiękczyłoby dosłownie każdego. Była słodka w swoim popieprzonym sposobie bycia i nigdy nie odmówiłaby komukolwiek pomocy. Miała słabość do dzieci, ładnych dziewczyn i Sama Claflina, który był moim celeb-crushem. Me before you to dzieło sztuki i nikt mi nie zaprzeczy.

Judith natomiast była z tych twardych i bezwzględnych. Jej rodzice byli surowi, a ona nie mogłaby być ich przeciwieństwem. To byłoby genetycznie niemożliwe po prostu. Wyznała swoją orientację w swoje osiemnaste urodziny, bo mimo mocnego charakteru, bała się tego, kim jest naprawdę. Dorastała w małym domu, w którym zawsze panowały żelazne zasady. Nic nie było ponad regulaminem w domu, nawet miłość. Spędziłam z nią cztery i pół godziny na podłodze mojego pokoju w rodzinnym domu, gdy przyjechała do mnie autobusem cała zalana łzami. Nie wierzyłam w widok, który zastałam tamtego dnia na swoim ganku. Judith nigdy nie płakała. Nigdy odkąd ją znam, a poznałyśmy się w przedszkolu, gdy przez przypadek zabrała moje tenisówki w kotki. Mamy po jednym na pamiątkę, bo były początkiem czegoś pięknego, a piękne rzeczy trzeba pielęgnować. Po wylaniu hektolitrów łez, pudełku lodów z żurawiną i obejrzeniu Fight Clubu, podniosła się na równe nogi, otarła łzy i zacytowała klasyk, który chciałabym mieć wyryty na nagrobku, gdy w końcu upadnę niżej niż nisko. Bo to prawda, że „kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy, za pieniądze, których nie mamy, żeby przypodobać się ludziom, których nie lubimy". I mimo że w jej przypadku z tymi ludźmi było to jakoś średnio pasujące, bo jednak chodziło o jej rodziców, to zmieniło wiele w jej życiu i moim nastawieniu do świata. Ona podniosła głowę wysoko i nigdy już nie próbowała się komukolwiek przypodobać, a ja zaczęłam dostrzegać w ludziach nienawiść, której wcześniej nie widziałam. Widziałam ją w jej rodzicach, bo byli stuprocentowymi homofobami, którzy wyrzucili swoją osiemnastoletnią córkę na bruk, by nie popsuła im opinii w środowisku, w którym się obracali. Widziałam ją w mojej siostrze, Alice, która urodziła się z chęcią mordu na każdym, kto był od niej ładniejszy, wyższy, mądrzejszy, czy bogatszy. Widziałam ją w przyjaciołach moich rodziców, którzy nienawidzili ich za różne rzeczy. Za dom, za dzieci, za status społeczny i nawet za fakt, że szarlotka mojej mamy jest nieziemska. Widziałam nienawiść w każdym, bo każdy w pewnym momencie swojego życia upada na dno. A na dnie nie ma wyrozumienia. Jest ta cholerna nienawiść, bo ktoś ma lepiej. Ktoś się podniósł szybciej niż ja. To było chore. Budowanie swojego szczęścia na nieszczęściu drugiego człowieka. Niestety świat działał w ten właśnie sposób. Kto miał lepiej ode mnie był na celowniku – do wyeliminowania. Kto miał gorzej był znośny. Jeśli sąsiad kupił kosiarkę, ja musiałam kupić większą. Tak toczyła się pieprzona egzystencja większości zgorzkniałych ludzi, którzy nie dotarli z ewolucją swojego mózgu do Fight Clubu.

A D D I C T I O NOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz