Rozdział 31

3.9K 375 169
                                    

FAZA TRZECIA


Informacja o opuszczeniu Miami przez Williama i Alexa poruszyła mnie tak, że aż wcale. Pierdoliło mnie to dokładnie tak, jak wszystko inne poza małym człowiekiem, który rozwijał się w moim brzuchu. Poza jedynym powodem dzięki któremu nie wskoczyłam do oceanu żeby ratować faceta mojego życia. Bo zdecydowanie, z pełną powagą i świadomością mogę stwierdzić, że jest facetem mojego życia. Pierdoloną miłością. Szlag by go, znów pociekły mi po policzkach łzy.

Minął tydzień odkąd moje dwa koszmary z przeszłości zniknęły i jednocześnie trzy tygodnie odkąd byłam skazana na los samotnej matki. Czułam się podle, z każdym dniem zamiast odrobinę lepiej, było po prostu jeszcze gorzej. Jadłam na siłę, myłam i dbałam o higienę na siłę, oddychałam i egzystowałam na siłę. Tylko i wyłącznie ze względu na maleństwo, które było jedynym dowodem istnienia kogoś takiego jak Zachariah Consentino. Został mi po nim tylko maleńki płód, który ewoluował z każdym dniem na małego człowieka.

Leo starał się jak mógł by moje życie nie zawaliło się po wydarzeniach, które miały miejsce trzy tygodnie temu. Widząc moje zapuchnięte od łez oczy i słysząc skrót historii jaka wydarzyła się wtedy w porcie, wypowiedziana ustami Roya, wystarczyły by Leo w końcu zrozumiał w czym rzecz. Zrozumiał, że ja i Zachariah byliśmy dla siebie ważni. Że go kocham. A on powiedział, że kocha mnie i w zobowiązaniu do układu zawartego z Wiliamem, wjechał w ocean. Bo jak się później okazało, Will zażądał, że jeśli Consentino wygra, to ma się zabić, bo inaczej nici z mojego spokoju i próby porozumienia. Skoro nie byłam jego, nie mogłam być Zacha. Pierdolony skurwiały chuj wymyślił sobie prawa do mnie a ten skończony kretyn pływający w oceanie musiał się zgodzić w ramach aktu czego? Bohaterstwa? Męstwa? Oddania? Kurwa pierdolonej bezmyślnej głupoty, której był definicją! Byłam jednocześnie tak kurewsko wściekła i zrozpaczona, że nie umiałam nad sobą panować. Wybuchałam albo histerycznym płaczem, albo wściekłością. Albo bardzo rzadko siedziałam wgapiając się pusto w ścianę, którą miałam przed sobą. Leo nie umiał mi pomóc, mimo że każdego dnia próbował po kilka razy dziennie ze mną porozmawiać i starał się przytulać. Doceniałam to, jednak wewnątrz czułam do niego żal, bo był przeciwny relacji, która dawała mi szczęście. I mimo że po czasie spędzonym w izolacji od świata potrafiłam zrozumieć jego obawy, nie umiałam zapomnieć o słowach, którymi uderzył w Zacha w szpitalu, łamiąc go. Dlatego głównym i jedynym źródłem mojego komunikowania ze światem był Maverick. To on nade mną czuwał, gdy spałam. To on pozwalał mi się przytulić, gdy zasypiałam. To on mnie budził, gdy koszmary zakłócały mój niespokojny sen. To on komunikował się z moimi wykładowcami i znajomymi ze studiów oraz wykonywał moje projekty wraz z Isaacem, żebym nie oblała pierwszego roku. To on mówił, że będzie dobrze, gdy prosiłam by skłamał. To on odciął mnie od rodziny Zacha i Wendy, bym nie cierpiała zadręczając się ich smutkiem. To właśnie Mave, szatyn o brązowych oczach, podobnych do tych Zacha, sprawiał że nie pogrążyłam się we własnym smutku na tyle, by się odciąć. Moje maleństwo było głównym i jedynym celem mojego obecnego życia, ale w momentach skrajnej rozpaczy traciłam zdrowy rozsądek i przygnieciona siłą uścisku na sercu, miałam idiotyczne myśli. Tydzień temu byłam skłonna skoczyć do tego pieprzonego oceanu by samodzielnie wyłowić ciało, którego do tej pory policja nie znalazła. Roy informował mnie na bieżąco w postępach sprawy. A postępów nie było. Consentino rozpłynął się w wodzie.

Wyszłam spod prysznica, wytarłam się do sucha, nałożyłam na włosy odżywkę i po wszystkim zarzuciłam na siebie jedną z koszulek Zacha, którą dwa tygodnie temu, po tygodniowej rozpaczy spędzonej w jego mieszkaniu, ukradłam. Potrzebowałam poczucia, że nadal jest obok mnie. Że te jego pojebane pomysły i odchyły wcale nie zakończyły się tragedią. Że wcale nie oddał mi wolności poprzez swoją śmierć. Że nie miałam pod sercem cząstki jego życia. A w sercu jego bólu. Kurwa, nie mogłam o nim myśleć. Samo jego imię doprowadzało mnie na skraj załamania nerwowego a ginekolog wyraźnie powiedział mi, że każdy stres i złe samopoczucie odbije się na moim dziecku. Chciałam być silna dla niego. Musiałam być silna dla niego. Tyle, że już brakowało mi motywacji. Rzeczywistość bez Consentino była szara i bolesna. Kiedy był obok, zarażając swoim grobowym humorem, wszystko inne było świeższe. Ten ból z jego wnętrza kontrastował ze światem przez co go przyćmiewał. Zachariah był elementem, który goryczą swojego charakteru potrafił pokazać piękno świata. I to było pojebane. Ostro pojebane.

A D D I C T I O NOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz