LIII. Próbując żyć bez siebie

360 48 23
                                    

Po świętach Madeleine zaczęła regularnie zapraszać brata do siebie. De Beaufort podejrzewał, że siostra miała w tym jakiś swój ukryty cel, lecz nie potrafił go przeniknąć. Był na to najwyraźniej zbyt głupi i niedomyślny lub po prostu nie miał siły, by się nad tym zastanawiać. Gdy tak nad tym pomyślał, dochodził do konkluzji, że oba te wnioski były słuszne. Zbyt wiele miał na swej głowie problemów, by jeszcze zamartwiać się tym, co mogła knuć siostra. 

Tego dnia czekała go miła niespodzianka, bowiem w jadalni zastał madame Charny. Siedziała w eleganckiej, ciemnozielonej sukni, w której zdawała się topić, i obserwowała, jak jej synek bawi się z pociechami Madeleine. Jean uśmiechnął się na jej widok. Nie miał może z nią zbyt wiele do czynienia, lecz w czasie kolacji świątecznej zdała mu się ogromnie ciepłą i uroczą kobietą.

— Dzień dobry pani. — Skłonił się w pas i podszedł do damy, by ucałować jej dłoń. 

Zwrócił uwagę na to, że była niezwykle zniszczona jak na rękę damy, a do tego jeszcze nie oblekała jej żadna rękawiczka. Uznał to za dziwne, lecz nic nie rzekł. 

— Dzień dobry. Bardzo miło mi pana po raz kolejny widzieć. — Uniosła nieco kąciki ust. 

Jean zasiadł na sofie tuż obok niej i zamilknął. Nie miał pojęcia, o czym mógłby mówić z kobietą. Z Camille potrafił znaleźć tyle tematów do rozmów, a teraz... 

Musiał przestać o niej myśleć. Tylko zatruwała mu umysł swym pięknym licem, którego obraz nie chciał ulecieć z jego pamięci. 

Faktem jednak pozostawało, że nie wiedział, o czym mówić z madame Charny. Wbił więc wzrok w sufit, zaraz jednak przeniósł go na podłogę. Ze złością skonstatował, że nie miał nawet czemu się przyglądać, bowiem państwo Deluzy nie mieli w swym domu żadnych pięknych przedmiotów. Wszystko było przesadzone i w złym goście. Oczy Jeana niemal krwawiły od patrzenia na te wszystkie ohydztwa. 

— O czym pan tak myśli? — Dobiegł go łagodny głos kobiety. — Sprawia pan wrażenie, jakby przebywał w zupełnie innym świecie. 

Jean wyrwał się z marazmu. Rozejrzał się dookoła, chcąc się upewnić, gdzie się znajduje. Z ukontentowaniem dostrzegł, że dzieci wybiegły już z pokoju, a i Madeleine gdzieś poszła. Został tylko on sam i madame Charny. 

— Och, przepraszam, zaplątałem się we własnych myślach. Sam już nie wiem, co tak mnie zajęło, w każdym razie nic ważnego...

— Jak mają się sprawy na froncie? Wraca pan niedługo?

— Cóż, obecnie nie są prowadzone żadne działania, a do tego poprosiłem o przeniesienie do rezerwy. Muszę zajmować się majątkiem po śmierci ojca, wypadałoby się też ożenić, więc nie ma się co pchać na front... 

Dopiero teraz zdał sobie sprawę z goryczy swej sytuacji. Miał do wyboru albo powrót na front, kiedy rozpocznie się kolejna wojna, w dodatku bez Franciszka, albo poszukanie kandydatki na żonę. Bo przecież musiał komuś przekazać swój majątek. Ojciec chyba wstałby z grobu, gdyby dowiedział się, że jego znienawidzony syn nie zadbał o to, by przekazać dziedzictwo w ręce kolejnego de Beauforta. Nie wiedział już, co było gorsze. Bo nie chciał żenić się bez miłości, a czuł, że na razie jego serce nie jest w stanie otworzyć się na inną kobietę. 

Madame Charny popatrzyła na niego ze smutkiem. Miał wrażenie, że dostrzegł w jej oczach coś jeszcze, lecz nie potrafił tego jasno określić. Zdawało mu się też, że bardzo dokładnie mu się przyglądała, jakby badała każdy skrawek jego twarzy. Tylko po co? Musiało mu się coś zdawać. 

De La Roche'owieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz