EPILOG

750 39 82
                                    

Było południe. Jezioro odbijało promienie jesiennego słońca, błyszcząc jak diament. Jednak pomimo tych intensywnych promieni, w powietrzu dominował chłód. Liście z drzew pożółkły, ledwo trzymając się gałęzi, a niektóre z nich już opadły na trawę, zaczynając gnić. Jesień nadchodziła wielkimi krokami, a na pewnej polanie było czuć ją na każdym kroku.

Polana, o której była mowa, była bardzo niezwykłą polaną. Z trzech stron gęsto otaczały ją drzewa, natomiast po czwartej stronie znajdowało się jezioro. To właśnie owo jezioro tak pięknie odbijało promienie słoneczne i właśnie owe drzewa zżółkły lub postrącały liście. Na malutkiej plaży obok jeziora porozrzucane były kamienie, a trawa na polanie wydawała się być tak idealnie przycięta, jakby niedawno ktoś przejechał po niej kosiarką.

W rzeczywistości faktycznie tak się stało. Była to zasługa Klausa Mikealsona, który przez ostatnie tygodnie regularnie odwiedzał to miejsce. Co tydzień perswazją zmuszał ludzi, by dbali o polankę - kazał im kosić trawę, grabić spadające liście, czy sprzątać maleńką plażę.

Tylko jednej rzeczy nie pozwalał im dotykać.

Tylko jedną rzeczą zawsze zajmował się sam.

Rzeczą tą był mały nagrobek z boku wejścia na plażę.

Przesiadywał przy nim przynajmniej godzinę dziennie, składając na nim kwiaty i wpatrując się z żalem i ogromnym uczuciem. Czasami jednak jego wzrok przenosił się na wodę w jeziorze lub drzewa, ale wtedy te ogromne uczucie natychmiast znikało. Twarz Klausa pozbywała się wtedy najmniejszych emocji i stawała się zupełnie obojętna - tajemnicza i jakby chłodna.

Tak było i tego dnia.

Mężczyzna przybył na polanę dwadzieścia minut przed południem i aż do pełnej godziny siedział nieruchomo na kamieniu na plaży, wpatrując się w nagrobek. Dopiero, kiedy wybiła godzina dwunasta, gwałtownie podniósł się ze swojego miejsca i wbił gniewny wzrok w drzewa po jego prawej stronie.

- O co chodzi, Rebekah? - burknął, krzyżując ręce na piersi.

Z cienia drzew wyszła piękna blondynka.

- Wiedziałam, że tu będziesz - odpowiedziała cicho, starając się nie zwracać uwagi na swoje zapadające się w ziemi szpilki.

Ciężkim krokiem, raz po raz ledwo utrzymując równowagę w wysokich butach, które uparcie grzęzły w lekko podmokłym terenie polanki, ruszyła w kierunku brata. Kiedy w końcu udało jej się do niego dotrzeć, przysiadła na kamieniu, na którym przed chwilą siedział.

- Za parę dni będzie miesiąc, prawda? - wyszeptała po chwili, rzucając mu współczujące spojrzenie.

Nawet na nią nie spojrzał.

- Tak - odparł krótko.

Blondynka westchnęła ciężko i po chwili milczenia podniosła się z kamienia. Balansując na szpilkach, wyprostowała się i położyła dłoń na ramieniu Klausa. Mężczyzna rzucił jej krytyczne spojrzenie.

- Nie podtrzymuj się na mnie. Trzeba było ubrać normalne buty, a nie jakieś wieżowce - mruknął pierwotny, a kąciki ust zadrgały mu lekko.

Nie zaśmiał się jednak - sekundę później jego usta znowu zacisnęły się w prostą linię. Od paru tygodni nie zaśmiał się ani razu.

- Nie podtrzymuje się! - oburzyła się Rebekah, marszcząc brwi z oburzenia jak mała dziewczynka. - To miał być gest pocieszenia!

- Wielkie dzięki, ale nie potrzebuję go. Jeśli to wszystko, po co tu przyszłaś, to możesz już iść. Wolę być sam.

Splamieni krwią 2: Tu jestem, wampirku | Klaus MikaelsonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz