[9 lipca 127 – sobota]
Prawie trzy tygodnie minęły mi w bólach, zakwasach, płaczu w poduszkę i nocnych dylematach, czy cierpieć w drodze do kibla, czy może szczać do łóżka.
Mój każdy dzień do tej pory wyglądał niemal tak samo. Pobudka o siódmej i dzień otwierało bieganie na głodniaka z braćmi w pobliskim parku. Oczywiście odstawałam od wysportowanych szwabów, więc radzić sobie musiałam inaczej. Wszak Bozia dała mi słabą kondycję, ale za to nadrobiła wysokim poziomem pojebanych pomysłów.
Mając już dosyć wrednych i złośliwych uwag zakatarzonego Prusaka dotyczących mojej grubej dupy i odstawania w biegu, wysmarowałam mu pewnego dnia wnętrze czarnego dresu psim żarciem. Miło było patrzeć, jak dawny Zakon Krzyżacki spierdalał przed dwoma bokserami jakiegoś grubego typa.
Dostałam zjebę od Ludwiga, który wyczuł smród już w samym ogrodzie.
Potem było śniadanie, które wtranżalałam calutkie, a po tym całym bieganiu, gdzie nierzadko zwiększali mi też dystans za karę, potrafiłam być naprawdę bardzo głodna. Nie minęły trzy dni od momentu zamieszkania tutaj, a bracia nauczyli się już, żeby pilnować swoich talerzy. Znając moje możliwości w pochłonięciu nielimitowanej ilości żarcia, przez co mogliby pójść z torbami, weszła w życie zasada tylko jednej dokładki.
Poradziłam sobie i z tym, po prostu czekałam, aż jeden z nich się odwróci tyłem, żeby zabrać mu talerz. Czułam się jak na prawdziwym polowaniu na wursta, tylko mi, kurwa, czapeczki z piórkiem brakowało.
Dostałam zjebę od Ludwiga, który przez kilka następnych posiłków stał nade mną z ręcznym paralizatorem dla zwierząt. Serio, na takim byłam etapie z kuzynami. Po trzech dniach.
Po śniadanku była chwila na odpoczynek i relaks, a potem wchodziła gimnastyka. Wszystkie swoje grzechy odkupywałam właśnie w mini salce, gdzie Prusy znęcał się nade mną z prawdziwą lubością.
„I raz. I dwa. I trzy. I skłon. ... Raz! Dwa! Trzy! Raz! Dwa! Trzy! Z życiem, babo, Z ŻYCIEM! ... Rozciągaj się! RO-ZCIĄ-GAJ! I wyżej! I raz! I dwa! ... Przysiad i w górę! Raz! Dwa! Raz! Dwa! NIE LEŃ SIĘ!"
I tak cały czas...
Potem był obiad, który ledwo potrafiłam zjeść.
Po obiedzie godzinka dla słoninki i sparing. I tu wielki ukłon w stronę Gilberta, bo naprawdę potrafił tłumaczyć podstawy jak koniowi. Nie przeszkadzało mu to, ponieważ mógł mi legalnie przylać, czy zapoznać mnie z podłogą tyle razy, że byłam gotowa iść już z nią na randkę.
Po sparingu nadchodził prysznic, oczywiście nie wspólny, żeby nie było, że nie sprecyzowałam, i uroczysta kolacja. Na kolacji byłam już tak wymiętolona i zmęczona, że nie miałam siły na nic, poza powolnym i kulturalnym spożywaniu posiłku i dokulania się do pokoju.
Arioch nie był tutaj zbytnio szczęśliwy, głównie z powodu Ludwiga. Tak, jak z początku pies bardzo go lubił, tak w momencie utracenia swej psiej męskości, dziwnym trafem przestał mu ufać.
Dyskusja nad kastracją Ario była dość zażarta, ja upierałam się przy tym, by se pies zaszalał, Ludwig za to próbował mi przeforsować argumentami swoją rację. On nie wiedział jakiego asa miałam w rękawie. Kiedy wyjechałam z tekstem o eksperymentach niemieckich na kobietach w Auschwitz-Birkenau, Prusak pozbierał zabawki i spierdolił z jadalni w trybie natychmiastowym.
Po tym, jak Ludwig wydarł na mnie ryja, też miałam ochotę wyjść. Jedyny argument, jaki do mnie w końcu przemówił, to zdrowie Ariocha. Ograniczenie rozwoju nowotworów jąder oraz brak męki z szalejącymi i rozsadzającymi hormonami u psa przebił się przez wysoki mur mojego NIE.
CZYTASZ
Hetalia Axis... World! - Tom 4
FanfictionPolska odrodził się po stu dwudziestu trzech latach zaborów. Ja odrodziłam się po trzydziestu trzech i nie napawało mnie to radością. Życie personifikacji samo w sobie nie było proste i pomimo pokoju w Europie, wciąż zmagałam się z demonami wojny...