Rozdział 3

271 18 22
                                    

Anton

Trzy dni. Tyle miałem czasu by podjąć decyzję na temat ośrodka odwykowego. A co mnie najbardziej dziwi? Jeszcze dwie godziny temu nawet nie chciałem o tym myśleć, a teraz… rozważałem sprawę. Tak na poważnie. Starałem się pozbyć tych głupich myśli. Bo jakoś nie miałem ochoty odsłaniać się przed obcymi. Będę musiał zwierzać się ludziom z tego, że sobie z czymś nie radzę. A narkotyki zjadają mnie od środka. Powoli znikam, co już od dawna wiedziałem. Było całkiem nieźle, dopóki Aaron i ojciec nie wyprowadzili mnie z równowagi. Mogą udawać, iż się o mnie troszczą, jednak tu chodzi o pozbycie się mnie. Kiedy wyjadę do Chicago, żeby się „leczyć”, będą mieć mnie z głowy. Z ich barków spadnie obowiązek czuwania nade mną, jak to często robili.

Do Minnesoty wróciliśmy całe dwa tygodnie temu, a mój brat dzwonił codziennie. No właśnie. Mógł się ograniczać do telefonów, zamiast przychodzić, i truć mi dupę, kiedy stoimy twarz w twarz. Ta skrucha w jego spojrzeniu prawie mnie urzekła. Prawie uwierzyłem, że mu zależy by mi pomóc. Tylko prawie. Bo prawda jest inna. To ja zawsze mam rację, nie potrzebuję by ktoś mnie strofował niczym małego chłopca. Jeśli tego nie rozumieją, to ich pieprzona sprawa. 

Kiedy o trzeciej rano wymykałem się z mieszkania, właściwie w ogóle nie myślałem. Ojciec będzie wściekły, kiedy się obudzi by wstać do pracy i odkryje, że nie ma mnie w łóżku. Pieprzyć to. Przecież jestem dorosły. A skoro mam te trzy dni by dać im ostateczną odpowiedź, to muszę nieco przewietrzyć umysł. Znowu. Tylko tego potrzebuję, by chociaż się nad tym zastanowić.

Ośrodek odwykowy. Kto by pomyślał? Może mam problemy, ale wysłanie mnie do takiego miejsca… strasznie mi ubliżyli tą sugestią.

Ojciec się postarał, Anton. Zadzwonił do tego całego Malcolma i załatwił ci miejsce. Wejście poza kolejką. To duża szansa, która zapewne już się nie powtórzy… 

Może. Rozumiałem to doskonale. A teraz gadałem sam ze sobą w myślach. Poważnie. Jest ze mną gorzej niż przypuszczałem. Normalnie poszedłbym teraz do Rachel, a w tych okolicznościach, to nie jest najlepszy pomysł. Wiadomo co by się tam działo. Nawet jeśli powoli dopadał mnie głód narkotykowy.

Kurwa mać, nie dam rady.

Zacząłem biec. Przed siebie, bez wcześniej ustalonego celu. A jednak, nie wiem jak to zrobiłem, dotarłem do miejsca gdzie nie powinno mnie być. Zawsze w tej dzielnicy kręciło się pełno dilerów. Pewnie znalazłbym jakiegoś, żeby kupić działkę, ale jak już wcześniej wspominałem. Jestem spłukany.

- Cześć, Anton.

Zatrzymałem się. Mox zastąpił mi drogę. Uśmiechał się lekko, a ja zastanawiałem się co robi tutaj o tej godzinie. Dochodziła czwarta rano. Może to właśnie jest najlepszy czas na deal.

- Cześć.- wykrzywiłem usta w lekkim uśmiechem. To musiało bardziej przypominać grymas.

- Oto jestem!

- No widzę.- prychnąłem, zaplatając dłonie na piersi.

- Potrzebujesz czegoś?

- Nie.- dłonie zaczęły mi się trząść.- Musiałem wyjść z domu. Poza tym nie mam pieniędzy, więc nie licz na zarobek z mojej strony.

- Okej. Jesteśmy kumplami, tak po części. A skoro wczoraj już cię ogołociłem do czysta, to dzisiaj… dostaniesz prezent. Z dobroci mojego naćpanego serduszka. Koka, maryśka… czego sobie życzysz?

- Poważnie?- przełknąłem ślinę.- Dasz mi… za darmo?

- Ten jeden raz. Jesteś w złym stanie, jak widzę. Chodź za mną.

Save yourselfOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz