Rozdział 23

226 16 49
                                    

Anton

Floriana gdzieś zabrali. Nie żebym narzekał, ale ludzie wokół mnie zachowywali się bardzo dziwnie. Nie chcieli mi powiedzieć, gdzie obecnie przebywał mój współlokator, ale zegar na ścianie wskazywał, że nie było go już około dwóch godzin. Wcale się nie martwiłem o tego dekla, ale jednak trochę mnie ta sprawa zaciekawiła. Może postanowili go usunąć już z ośrodka, może już nie potrzebował by tutaj być. Chociaż jakoś mi się nie wydawało. To za wcześnie. Na moje oko, Florian nadal potrzebował pomocy.

Kiedy kładłem się spać, nadal go nie było. Położyłem się do łóżka około dwudziestej pierwszej. Odkąd tutaj przebywałem, szybko dopadało mnie zmęczenie. Tak było i tym razem. Kiedy tylko przyłożyłem głowę do poduszki, zmorzył mnie sen. Czułem tępe pulsowanie w czaszce, oblewały mnie zimne poty. Zakryłem się kołdrą po sam nos. A w nocy nawiedzały mnie dziwne sny. Przerażające sny.

Szedłem brukowaną ulicą. Był późny wieczór, cholerny upał. Ubrania ciasno przylegały do mojego ciała. Drżały mi dłonie, kiedy szedłem w nieokreślonym kierunku. Czułem coś dziwnego w powietrzu. Jakbym zaraz miało wydarzyć się coś bardzo złego. Nie potrafiłem tego wyjaśnić, ale miałem fatalne przeczucia.
Poczułem dziwny ciężar w kieszeniach bojówek. Wsunąłem dłonie, a pod palcami wyczułem folię. W obu kieszeniach. Zacisnąłem dłonie, po czym je wyciągnąłem. A wtedy zobaczyłem pełno torebek, wypełnionych po brzegi białym proszkiem. Otworzyłem szerzej oczy, kiedy wpatrywałem się w całą masę narkotyków. Rzuciłem je na ziemię, jakby cholernie mocno parzyły mi skórę. A potem się wycofałem, ale nie spuszczałem wzroku z narkotyków. W pobliżu nie było nikogo.

Przez pewien czas poruszałem się tyłem, bardzo powoli. Serce tłukło mi się niemiłosiernie. Przykładałem dłoń do klatki piersiowej, jakby to miało mi pomóc się uspokoić. A potem się poślizgnąłem. Wylądowałem na tyłku z głośnym jękiem. Podparłem się na dłoniach, na moment zacisnąłem powieki, kiedy przez całe moje ciało przetoczyła się salwa bólu.
Poczułem pod sobą coś mokrego. A potem do nozdrzy dotarł metaliczny zapach, który dało się wszędzie rozpoznać. Otworzyłem oczy, spuściłem wzrok i zamarłem. Usta uchyliły mi się bezwiednie. Zerwałem się, przekręciłem, tak że teraz klęczałem. Klęczałem w coraz bardziej powiększającej się… kałuży krwi. Czerwień oblepiała mi spodnie, przepływała między palcami, powoli przylegała do skóry. Robiła się praktycznie czarna. Serce podeszło mi do gardła. Zerwałem się jak oparzony, ale musiałem bardzo uważać. Stopy ślizgały mi się w czerwonej cieczy, więc z trudem złapałem równowagę.

Jednak krew gdzieś prowadziła. To nie była jedynie plama, która wzięła się tutaj z niewiadomych powodów. Teraz gdy spojrzałem przed siebie, zauważyłem że wyznaczała pewną ścieżkę. Bałem się. Tak cholernie zjadał mnie strach, z każdym kolejnym krokiem. A jednak parłem do przodu, szedłem za krwistą smugą, która chyba chciała bym to zrobił. To wszystko wydawało się takie prawdziwe. A może to jest rzeczywistość? Wolałem by jednak tak nie było. Przerażała mnie myśl o tym, co za chwilę przyjdzie mi zobaczyć.
I wreszcie dotarłem. A wtedy wszystko runęło w posadach. Poczułem ścisk w żołądku, mięśnie mi zdrętwiały, serce wyznaczało swój własny, coraz szybszy rytm. A mnie sparaliżowało. Każdą najmniejszą komórkę w ciele.

- O mój Boże.- wyszeptałem.- Nie, kurwa mać, tylko nie to.

Zerwałem się, znowu ślizgnąłem na butach i przywaliłem łokciami w beton. Syknąłem z bólu, ale starałem się o tym nie myśleć. Nie ja byłem najważniejszy. Jej włosy rozsypane w kałuży krwi. Czerwona ciecz już dawno zaschła, a rana głowy tylko się pogłębiała. Szeroko otwarte, zielone oczy. Niewidzące. Uchylone usta, ręce zaciśnięte w pięści i rozłożone na boki. Uniosłem dłonie, ująłem jej twarz. Pochyliłem się, oddychałem coraz ciężej. Nie umiałem także powstrzymać łez, które spływały mi po policzkach. Słona ciecz wpływała między wargi, miałem wrażenie, że się nią dławię. Odkaszlnąłem, a mój głos był ochrypły.

Save yourselfOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz