Quackity z wymuszoną, ale wyuczoną gracją podszedł do stołu w lewym centrum sali. Musnął wypolerowany blat z ciemnego dębu, jakby głaskał rasowego konia. Opadł na krzesło, bez skrępowania spoczywając na nim w bezczelnym rozkroku. Dłonie zostawił na stole, przrz co teraz jego paznokcie z nieprzyjemnym dźwiękiem drapały, czasem trafiając na wyżłobienia.
Ani jemu, ani towarzyszoei jednak nie przeszkadzało jego zachowanie, ich uszy były wiecznie ogłuszane klekotaniem kości, pipczenia ruletki oraz darciem papierów i kart. A slime'owy chłopaczyna tak się wpatrywał w zachowanie swej gwiazdy polarnej, iż chętnie oślepł na wprost odpychające pozycje, uśmiechy czy dwie obrączki na palcu.
— Masz własną talię kart? — zapytał Charlie, kiedy sam skromnie usiadł naprzeciwko, zakładając nogę na nogę.
Quackity oderwał spojrzenie od szafy grającej, z której muzyka się ulatniała jak dym cygara spomiędzy warg narkomana. Stłumił obrzydzenie, kiedy Charlie wycierał z kącika ust zieloną maź. Skupił się na słowach, które zawsze ciekawiły go. Chłopak umiał zadawać pytania.
— Jasne, tak jak każdy hazardzista — odpowiedział pewnie.
Jakby sam od zawsze był hazardzistą. Był jednak królem tego przybytku, swego Las Nevadas.
Sięgnął za marynarkę, którą dziś narzucił na koszulę, by przypomnieć widmom w kącie sali, iż to on tu jest szefem.
Wyjął spod granatowej narzuty z kieszeni ba wysokości piersi cztery karty. Także wyuczonym gestem rozłożył je na stole.
Gest ten znał od Niego, gdy rozkładał swą talię, która pomagała Mu uporządkować pewien typ wiedzy po podróżach w korytarzach czasu.
Charlie się nachylił, spoglądając na cztery idealne kawałki papieru zatopione w wosku.
— Trzy, Król, Królowa i Joker — przedstawił głośno slime'owy chłopak.
Jakby Quackity ich nie znał. Jednak tylko lepiej oparł łopatki o krzesło, wyprostował nogi i postukał w karty.
— Każda z trzech kart określała kogoś z Nas.
— Ty pewnie jesteś Królem?
Big Q chrapliwie się zaśmiał.
— Nie — zaczął. — Jestem Jokerem.
Przerwał, pozwalając sobie na chwilę przypomnieć ich imiona.
Karlos. Sapnap.
— Ale oddałbym go i więcej za Cesarza.
Myśl głupca. Ale skoro miał Las Nevadas i stał się prawdziwym bohaterem Gry, stać go było na wszystko.
— Uważaj, czego sobie życzysz — surowy, tylko trochę brzmiący, jakby struny głosowe wytwarzały już głos z echem.
Pan Niczego i Świty Kasyn spojrzał na nowoprzybyłego. Fundy. Ten lisi chłopak dalej nosił w skórze czy pod oczami ślady tygodniowych śpiączek w koszmarach, teraz wyglądał strasznie przygnębiająco, pasując do grających w rogu w pokera widm. Jednakże on sam nigdy nie widział, by rudawy był bardziej rozbudzony, po oczach które wlepiały się w niego. W jedno z uczu, na które niemalże dobrze widział, ale tęczówka zblakła do białego niebieskiego z powodu starej rany.
Mam kilof, i przeoram nim twoje śliczne ząbki.
Beznadziejnie spał tej nocy, a nostalgia nie była chętnie widziana.
Fundy się nie zbliżył, tylko oczami powtórzył swoje słowa. I wyszedł.
Kiedyś pomyśli nad tym.
Charlie chyba jednak nie był zadziwiony. Jakby nigdy nic wskazał trójkę kier.
— A ta karta?
Quackity na nią spojrzał. Zerwał się z krzesła, tracąc niemalże równowagę. Zgarnął karty, które z dłoni zniknęły w chwilę.
— Ta przeklęta karta oznacza naszą trójkę — odparł, nie patrząc na grzecznego Slime'ika.
Odszedł do swoich apartamentów, nie wysilając się nawet na sprężysty chód, w końcu wszyscy w południe dopieszczają kamienną półsale.
Pozwolił się wybić z równowagi. Ale z niego kretyński idiota.
Ile by oddał za słowa Karla lub ciepło Sapnapa.
Nie. On chce cesarza. Jebać.
CZYTASZ
Anxiety Waves
Fanfictionone-shots book „𝙼𝚊𝚗𝚋𝚎𝚛𝚐? 𝙿𝚘𝚐𝚝𝚘𝚙𝚒𝚊? 𝚆𝚑𝚘 𝚌𝚊𝚛𝚎𝚜! 𝚆𝚎 𝚓𝚞𝚜𝚝 𝚔𝚎𝚎𝚙 𝚝𝚑𝚎 𝚌𝚘𝚗𝚏𝚕𝚒𝚌𝚝 𝚐𝚘𝚒𝚗𝚐! 𝙸𝚝'𝚜 𝚐𝚛𝚎𝚊𝚝!" -𝙱𝚊𝚍𝙱𝚘𝚢𝙷𝚊𝚕𝚘 «Technoblade, nosząc pod sercem sztylet, w sercu przysięgę, a nad sercem koron...