Eret zdecydowanie biegł. A raczej jeździł pociągami. Był wszędzie — na arenach, w lasach, w miastach, na targach, w tunelach i jubilerach. Podróżował metrem raz nowych, raz w takim, gdzie konduktor tylko skinął mu głową, przypadkiem omijając go gdy zauważył brak biletu wraz z zmiętolonym płaszczem na barkach.
Urwał się jakąś dekadę temu z swego stanowiska pilnowania ziemi przejściowej. Zostawił tam ojca, który jak on miał białe oczy, ale nie miał rwącego się niczym motyl z klatki serca, jak syn. Po prostu pewnego dnia wsadził mu pieniądze do ręki, opatulił z rodzicielską miłością w — teraz nieszczęsny — purpurowy płaszcz i wypchnął za drzwi.
W jednej kieszeni miał nawet rodowy kompas, który teraz był ciepły od palców, które leżały na srebrze nim musiały uciec z kieszeni ku zimnu i niechcianego dotyku na ramieniu.
— Eret, to twój przystanek — powiedział dość głośno konduktor, przymrużając oczy w uśmiechu, a raczej oko, czarne jak dno rowu, a drugie zasłonięte chustką.
Zamrugał otępiony, patrząc w białą plamę przed sobą.
— Nie mam przystanku — odparł, chcąc podnieść ramię i znów schować głowę pod purpurą.
Śmiech szybko przerwał mu plany.
— Oh Eret — Konduktor Take pomógł wstać już chętniejszemu do egzystencji chłopakowi, znanemu mu równie dobrze jak fakt, że ciało pod jego palcami nie należy do pierwszego lepszego trzydziestolatka z manią do spania albo spacerującego po pociągu.
Wcisnął do dłoni mu kawę, na co mruknął w podzięce. Zapewne jechała tu pani Puffy, przeurocza kobieta, której wylewnie opowiedział o swej miłości do espresso z mlekiem spienionym.
Roztarł powieki wolną dłonią, tym samym uwalniając się z pomocniczego uścisku.
— Przepraszam, że wstrzymuję jazdę — mruknął, posyłając konduktorowi i widzianych przez senną mgłę niego pasażerów.
Żywy chłopak, który miał błyszczące od soczewek oczy, ciekawski życia każdego oraz smaku każdego jedzenia.
— Nie martw się — uzyskał prostą odpowiedz i machnięcie ręką. — Tylko następnym razem nie śpij, może załapiesz się na malasady pana Ponka. A teraz do zobaczenia, przystanek specjalnje dla ciebie.
Eret ostatni raz z miłością do świata pożegnał się z każdym, łykając kawy nim wyskoczył z starego pociągu na ubity, zazieleniony grunt.
Poprawione przez konduktora poły płaszcza uniosły się za energicznym krokiem Ereta, niczym proporzec.
Nie wiedział, gdzie szedł jak zawsze. Tym razem była to wietrzna, szmaragdowa równina. Słońce w zenicie nie szczędziło swej energii, jak sam chłopak.
Pewnie teraz się zastanawiacie — Co to za typek? To Eret. Nietypowy, zapewne niekażdy z nas tak chętny jest każdego dnia, ani szybko nie ogarnia się po śnie. Co do ostatniego, nauczył się tego w Netherze, kiedy chciał zarazem wszystko robić, by jak najszybciej zwiedzać rodzimy kompleks zamkowy, a za razem spać do ostatniej chwili.
Jego umysł to miliardy kaset obrazów, muzyki i smaków. Chciał widzieć wszystko, poznać brzmienia historii świata codziennego. Co wieczór, siedząc w siedzeniu metra, na parapeciku motelu, drzewie czy na ławce obok ciekawej osoby, sprawdzał jak kompas działa oraz kryształki w koronie. Jego zadanie było proste — żyć. A on je wypełniał w każdym aspekcie, kochając to.
Dlatego nawet nie zapytał się, dlaczego tu wysiadł, choć zdążyło mu się to pierwszy raz w życiu.
Zalążek do osobnego shota, który mi jak zwykle nie wyszedł. Ale tutaj jak zawsze pasuje. Podoba wam się?
CZYTASZ
Anxiety Waves
Fanfictionone-shots book „𝙼𝚊𝚗𝚋𝚎𝚛𝚐? 𝙿𝚘𝚐𝚝𝚘𝚙𝚒𝚊? 𝚆𝚑𝚘 𝚌𝚊𝚛𝚎𝚜! 𝚆𝚎 𝚓𝚞𝚜𝚝 𝚔𝚎𝚎𝚙 𝚝𝚑𝚎 𝚌𝚘𝚗𝚏𝚕𝚒𝚌𝚝 𝚐𝚘𝚒𝚗𝚐! 𝙸𝚝'𝚜 𝚐𝚛𝚎𝚊𝚝!" -𝙱𝚊𝚍𝙱𝚘𝚢𝙷𝚊𝚕𝚘 «Technoblade, nosząc pod sercem sztylet, w sercu przysięgę, a nad sercem koron...