XXXI

187 16 1
                                    

Okazało się, że ten budynek to nic innego jak stary magazyn, zagospodarowany obecnie na broń i narkotyki. Wszedłem za jakiś regał i pokrótce obejrzałem, co na nim jest, a następnie skupiłem całą swoją uwagę na dziewczynie i Jej oprawcach.

Nie kryli się ze swoimi tożsamościami. Obydwoje byli ubrani na czarno i z tatuażami, jeden bez włosów, drugi - brunet. Gadali coś o rewanżu, okupie i że ojciec dziewczyny nie powinien z Nimi zadzierać. Potem dopiero wyszło, że zadłużył się przez narkotyki, więc ma wszystko spłacić, a potem swoją córkę, ale i tak reszta będzie wiedzieć, co z Nią zrobić. Nie robili Jej jednak krzywdy. Prowadzili rozmowę tylko między sobą, nie wypytywali dziewczyny o nic. Ona też przestała pytać. Chciałem poczekać, aż chociaż jeden odejdzie, żebym mógł sobie na spokojnie dać radę, ale zamiast tego zwróciłem na siebie Ich uwagę nieumyślnie zbijając jakąś fiolkę. Odeszli od dziewczyny i zaczęli przeszukiwać każdy regał. Po chwili któryś z Nich zaczął popychać przednie regały tak, że reszta z nich, która znajdowała się w tym samym rzędzie leciała jak domino. Na moje szczęście udało mi się nie oberwać żadnym regałem, ale i tak zostałem zauważony.

- Kurwa mać. Tu jest jakiś dzieciak - stwierdził jeden z Nich. A ja po prostu siedziałem. - Kim jesteś?

Uśmiechnąłem się, starając się patrzeć dość nieobecnym wzrokiem i nie okazywać żadnego stopnia strachu.

- Ej, bo On naćpany chyba jest - zwrócił się do reszty.

- Pewnie nam podjebał towar. Daj Go tu.

- Spoko, spoko. Pójdę sam - powiedziałem, poszedłem chwiejnym krokiem i usiadłem obok dziewczyny. Popatrzyła na mnie z odrobinę mniejszym przerażeniem, ale jednak. Zwróciłem na nią wzrok, ten normalniejszy i podałem Jej do rąk nożyk. - Nic nie mów.

- Co dalej z Nimi?

- Czekamy nadal na pieniądze, bo chyba Jej ojczulkowi na Niej nie zależy, a z tą przybłędą róbcie, co chcecie - powiedział prawdopobnie ten, co Nimi przewodzi.

- Cenisz mnie na tyle, że mają zrobić ze mną, co chcą - powiedziałem, nadal nie zmieniając niczego w swoim zachowaniu?

- Nawet nie wiem, kim jesteś. Jakby Ci to powiedzieć? Mam w dupie to, co się z Tobą stanie.

- Fajowo. Możecie mnie zabić.

- Świetnie, nie dość, że naćpany to jeszcze z depresją. Dobra... Sprawa jest prosta. W piątek przypływa nowy towar. Jack będzie naszym kierowcą. Będziesz czekać tutaj...

Przestali zwracać na nas uwagę, więc spojrzałem, jak idzie dziewczynie w uwalnianiu się. Nie pocieszyło mnie to, więc rozerwałem sznur, którym miałem związane swoje ręce i pomogłem Jej.

A potem wstałem. Pokazałem Jej, żeby jeszcze siedziała, a sam podszedłem do jednego z gości i szturchnąłem Go w ramię.

- Ej stary, podziel się. Macie tego tyle, że sami tego nie wyćpacie.

- Spierdalaj. Czekaj, co Ty tu kurwa robisz? Gdzie jest dziewczyna - przechyłem się do tyłu w celu uniknięcia ciosu, nadlatującego od Niego?

- A ja wiem? Gdzieś spierdoliła pewnie. Też mi się nie chce z Wami siedzieć. Komu by się chciało?

Jeden z Nich po moim ciosie stracił przytomność. No to w takim razie jeszcze jeden. Byłoby prosto, gdyby w tej samej chwili nie zaczął do mnie strzelać. Złapałem kulę, popatrzyłem na nią i rzuciłem nią na ziemię, po czym jak najszybciej wyrwałem Mu z ręki pistolet, przyłożyłem nim w Jego głowę, złapałem ją siecią i uderzyłem nią o ścianę.

Stało się nagle bardzo cicho.

Wytargałem Ich nieprzytomne ciała na zewnątrz i wróciłem do środka w celu sprawdzenia, czy nie ma jeszcze kogoś w budynku. Nie było. Ale nie mogłem pozwolić na to, żeby zmarnowało się tyle narkotyków. Wziąłem jakiś randomowy plecak, który tam znalazłem, wyrzuciłem z niego jego zawartość i wrzuciłem do niego tyle, ile się dało. Resztę polałem benzyną i podpaliłem zapałką. Niedługo po moim wyjściu wszystko wybuchło.

Mam nadzieję tylko, że tej dziewczyny nie było gdzieś obok.

Poczułem nagle, jak po moim karku przechodzi dreszcz, obróciłem się gwałtownie i zobaczyłem tą samą dziewczynę, z którą tam siedziałem.

- Nie zabiłeś Ich, prawda?

- Są za budynkiem - odpowiedziałem spokojnie. - Nic Im nie jest. Ewentualnie są tylko lekko poobijani. I na razie nieprzytomni.

- Dziękuję Ci. Uratowałeś mi życie.

- Każdy by tak zrobił.

- Nie każdy. Dlatego dziękuję. Czyli... Jesteś Spidermanem?

- Tak wyszło - westchnąłem.

- Cieszę się, że mogłam Cię poznać.

- Możesz tylko proszę nikomu nie mówić, że widziałaś mnie bez stroju?

- Tylko, jeśli jeszcze się spotkamy - odpowiedziała z uśmiechem.- Nazywam się Camille.

- Peter. Nie wykluczam, ale też nie obiecuję. Daleko stąd mieszkasz?

- Gdzieś tak na drugim końcu miasta.

- Mogę Cię podrzucić, jeśli się nie boisz.

- Czego miałabym się bać?

- Latać.

- Będę wdzięczna za odstawienie mnie do domu.

Stuknąłem dwukrotnie w nadgarstek i już po chwili pojawił się na mnie strój. Wyciągnąłem rękę w stronę dziewczyny.

- Będę musiał złapać Cię w pasie.

- Okej.

Odstawiłem Camille do domu i zacząłem wracać do siebie, wykonując mniej ostrożne bujanie, ale nagle poczułem cholerne ukłucie w głowie, przez co prawie uderzyłem w bruk. Przehuśtałem się na dach jakiegoś budynku i nawet nie wylądowałem, tylko zwyczajnie upadłem. Oparłem się o jakąś ścianę, zdjąłem maskę i zacząłem ciężej oddychać. Emocje opadły i dopiero zacząłem czuć skutki mojej wyprawy. Kurwa, nie teraz, błagam.

Do tego wszystkiego zadzwonił mi jeszcze telefon. Kurwa. Ojciec.

- Karen, odbierz. Słucham - powiedziałem i dopiero wtedy zrozumiałem, jak żałośnie brzmię?

- Coś się stało?

- Nie... Wszystko okej.

- Nie brzmisz, jakby było okej. Daleko jesteś? Zgarnę Cię, bo nie brzmisz jakbyś był w stanie dojść.

- Dam sobie radę - odparłem, po czym sięgnąłem do mojego plecaka. Wyciągnąłem z Niego jeden woreczek, w którym były tabletki. Był to narkotyk, chuj z tym jaki. Wciągać teraz nie za bardzo mogłem, bo tato by to usłyszał. Wziąłem tabletkę do ust i po chwili poczułem, jak moje ciało się rozluźnia. Przestałem odczuwać aż taki ból, więc teraz moje słowa nabrały prawdziwości. - Dobra, ja kończę. Za niedługo będę w domu.

Rozłączyłem się i przehuśtałem do domu. Wszedłem oknem i od razu potem do łazienki, żeby zacząć wyglądać jak człowiek. Byłem cały we krwi. Jakby ojciec mnie zobaczył to by się przeraził. Wszedłem pod prysznic i siedziałem tam naprawdę długo. Po jeszcze dłuższym czasie usłyszałem pukanie do drzwi.

- Peter, jesteś tam? Wszystko w porządku?

- Tak, jest w porządku - odpowiedziałem tacie. To wcale nie tak, że nadal krwawiłem. Wcale. Muszę się zszyć.

- Umówiłem Cię na wtorek do mamy. Ja też tego dla Ciebie nie chcę, ale kolejna rozprawa też mi się nie widzi. Pepper zrobiła lasagne na obiad. W sumie bardziej na kolację. Powinno być jeszcze ciepłe. Może zjemy razem?

- Spoko, możemy zjeść - odpowiedziałem, po tym jak się ubrałem i oparłem plecami o drzwi. - Możesz pójść nałożyć, ja zaraz dojdę do Ciebie.

- Poczekam, bo nie przyjdziesz, znam Cię.

- Tato, serio, idź. Ja zaraz przyjdę. Nie wziąłem po prostu ubrań i wolałbym, żebyś wyszedł.

- No dobra, ale przyjdź - nie odpowiedziałem, usłyszałem domykanie drzwi i dopiero wtedy się ruszyłem. Z okropnym bólem. Potrzebuję czegoś na ból. Jak się naćpam, to tato to zauważy. Wyszło więc na to, że zamiast do jadalni poszedłem do ambulatorium. Wziąłem najsilniejsze, co było, zszyłem ranę na brzuchu i dopiero wtedy poszedłem zjeść kolację.

Just Another Move | złσ∂zιєנкα мαяzєńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz