XXXIX

157 11 26
                                    

Dopiero, gdy usłyszałem, jak MJ wychodzi z budynku, ruszyłem się z miejsca. Złapałem za baniak z benzyną i huśtając się na pajęczynach wpadałem do każdego pomieszczenia, wylewając ją do niego. Przy okazji wyprowadzałem z budynku każdą napotkaną osobę.

Gdy stwierdziłem, że na tym koniec przystanąłem na chwilę i wyciągnąłem z kieszeni zioło, zapalniczkę i zapałki. Byłem w pomieszczeniu, nad którym znajdował się już tylko dach. Zapaliłem i przeszedłem przez całe piętro, rzucając w parę miejsc podpalonymi zapałkami i nagle zobaczyłem znajomą twarz.

- O, siemka, Arnold. Mogę do Ciebie po imieniu mówić, co nie?

- Spiderman. Peter Parker. Stark. To Ty masz wiele imion. Ja mam tylko jedno. Nie jestem tchórzem, żeby ukrywać się, tak jak Ty.

- Skoro nie jesteś tchórzem, to rzuć broń i walcz ze mną. I tak masz przewagę. Przynajmniej nie jesteś zjarany.

Arnold rzucił broń, a zaraz potem zaczął biec w moją stronę. Odbierałem ciosy, tak żeby mi nie zaszkodziły i mimo mojego stanu udawało mi się to. Oberwałem parę razy, ale ostateczny cios zadałem ja. Arnold poleciał na ziemię, ale w mojej głowie wciąż coś dawało znać o zagrożeniu. I nagle znikąd pojawiła się czyjaś ręką, w której trzymany nóż trafił w moje udo.

- Cześć, Peter - ten głos rozbrzmiał mi w głowie. Spojrzałem na twarz przed sobą. To była moja matka. - Synku, słuchaj, nie utrudniaj nam tego. Nie chcę Cię zabić, ale zagrażasz naszej branży. Mimo, że sam bierzesz i niby nakręcasz biznes. Ostatnio jednak nie pojawiałeś się u Maxa.

- Przepraszam, stary - zza kolumny wyszedł mój rzekomy dobry znajomy. - Ale ja też mam ludzi nad sobą. Mówiłem Ci kiedyś. Miałeś się wyleczyć i się w to nie mieszać. Zamieszałeś się jeszcze bardziej...

- Ty tym wszystkim sterujesz - zwróciłem się do matki?

- Dokładnie, Peter. Nie od razu wiedziałam, że kupujesz narkotyki u Maxa. Jak się dowiedziałam, kazałam Mu załatwić to tak, żebyś przestał. Widzisz, kochanie? Dbam o Ciebie nawet gdy, o tym nie wiesz. Musiałam Cię po prostu trzymać jak najdalej od interesów. Dlatego musiałam od Was odejść. Zaproponowałabym Ci dołączenie do nas, ale to nie dla Ciebie. I tak skończyłbyś zaćpany.

Poczułem, jak pod powiekami zbierają mi się łzy. Mam już dość. Wszystkiego. Niewiele myśląc rzuciłem się w stronę mojej matki. Odebrała idealnie atak. Przez chwilę próbowałem jeszcze coś wskórać, ale niewiele to dawało. I wtedy przypomniałem sobie, że przecież ja nie jestem normalny (co prawda, chyba w każdym znaczeniu, ale tu chodziło mi o jedno). Kątem oka zauważyłem, jak Max schodzi schodami na dół. Poczułem dreszcz na karku i złapałem pięść matki w swoją dłoń. Przerzuciłem Ją za siebie tak, że straciła przytomność. Problemem było to, że wcześniej rzuciła zapalniczką w to, co polałem benzyną. O ile wcześniej było już gorąco, to tym razem budynek zaczął się palić już o wiele poważniej.

Wziąłem nieprzytomnych matkę i Arnolda i wyprowadziłem za budynek. Przewertowałem jeszcze raz każde piętro, stwierdzając, że budynek jest na szczęście pusty.

Ale w pewnym momencie huśtania się upadłem na bruk. Zaczęło mi brakować powietrza, kręciło mi się w głowie i czułem, że za niedługo mogę zwymiotować.

Z trudem podniosłem się do pozycji siedzącej i stwierdziłem, że to w sumie nie byłaby najgorsza śmierć. Na koniec zrobiłem coś powiedzmy dobrego. Nikogo nie zabiłem. Nikt nie dostanie tego gówna i nie będzie sobie niszczył życia, tak jak zrobiłem to ja wiele razy.

Zacząłem podnosić się z nadzieją, że może to coś jeszcze da. I usłyszałem nagle głos, po którego usłyszeniu nie byłem pewien, czy mam się cieszyć.

- Peter, wyprowadzę Cię - powiedział Max. - Nie pozwolę Ci tu zginąć.

- A ja w tym pomogę - dopowiedział drugi głos i tym razem do oczu napłynęły mi łzy.

- Bucky... Jak to...?

- Opowiem potem. Gdy będziesz bardziej w stanie mnie zabić. Dobra, wstajemy.

Z drobną pomocą Maxa i Buckego wyszliśmy na tył budynku. Niemal od razu zwymiotowałem na trawnik.

Chwilę przesiedzieliśmy. Do momentu, w którym się ogarnąłem. Dotarła tylko do nas jeszcze fala gorąca, którą spowodował prawdopodobnie ostateczny wybuch budynku. Z dala było słychać syreny.

- Wszyscy są cali - spytałem Ich, gdy byłem w stanie?

- Tak - odpowiedział Bucky. - Zrobiłeś dobrą robotę. Bardzo dobrą.

Dopiero teraz Mu się przyjrzałem. Był ubrany w jakiś garnitur, ale przez klatkę piersiową miał przewiesozny karabin.

- A Ty co? Co to za przebranie? Terminator plus facet w czerni? W ogóle Ty kurwa mendo, debilu, szmaciarzu jebany. Na Twoim pogrzebie kurwa byłem. Ty myślisz, że to jest jakieś śmieszne?

Waliłem Go na oślep. Nie umiałem nad tym zapanować. Tak samo jak i za łzami. Dopiero po jakimś czasie zwyczajnie Go przytuliłem.

- To było na potrzeby misji. W zasadzie tej samej jaką miałeś Ty. I świetnie sobie na niej poradziłeś. Przepraszam...

- Wybaczę Ci - powiedziałem po chwili, - ale nigdy więcej tak nie rób.

- Dobrze, obiecuję. Wypadałoby się pokazać, że żyjemy. Pociesza mnie tylko to, że tym razem nie tylko ja oberwę.

- Zaraz oberwiesz ponownie od tej samej osoby.

Zaczęliśmy iść w kierunku syren i sygnałów świetlnych.

- Oddam się w ręce policji - stwierdził Max, patrząc w przestrzeń, gdy już byliśmy naprawdę blisko tego, żeby ktoś z telewizji nas zauważył. - Ładnie Ci w czerwonym, Peter.

Zapomniałem, że przez ten cały czas miałem na sobie strój, z tym że bez maski. Mogłem Ją albo założyć, albo zdjąć strój, albo iść cały czas w taki sposób. Zdecydowałem się na ostatnią opcję. W końcu podobno ładnie mi w czerwonym, a chuj wie jako kto niby spłonąłem w pożarze.

Zacząłem szukać wzrokiem taty i MJ. Była też tam Jej mama. Jako pierwszego policja zauważyła Maxa, pewnie dlatego, że wywrzeszczał, że to wszystko Jego robota i chce oddać się w ręce policji. Zaczęli też iść w Jego stronę. Spojrzałem jeszcze raz w stronę, gdzie stali tato, MJ i pani Jones. Już ich tam nie było. Znaleźli się przy nas, od razu rzucając się nam na szyje.

A później pojechaliśmy do naszego domu.

Just Another Move | złσ∂zιєנкα мαяzєńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz