Mama wielokrotnie powtarzała mi, że świat to teatr.
Teatr, w którym każdy z nas nosił swoje własne maski. Dostosowane do dnia, sytuacji i konkretnej osoby. Ludzie byli w nim jedynie bezbarwnymi aktorami, którzy chcąc zapełnić w sobie pustkę, próbowali żyć życiem, które nie należało do nich.
Jakby od zawsze byli pogodzeni ze sceną, na której przyszło im grać.
Nigdy tak naprawdę nie wiedzieliśmy, z kim rozmawiamy. Kto jest naszym przyjacielem, kochankiem czy też wrogiem. Mogliśmy jedynie bazować na szczegółach ich zachowań, jednakże i tak nie otrzymalibyśmy stuprocentowej gwarancji. Niektórzy odgrywali swoją rolę tak dobrze, że sami nie wiedzieli, kiedy grają, a kiedy stają się prawdziwymi sobą.
Kiedy uśmiechają się, bo chcą, a kiedy muszą.
— Cora, śniadanie!
Westchnęłam cicho pod nosem, ostatni raz spoglądając w lustro od mojej toaletki. Uważnie prześledziłam wzrokiem tę samą twarz, jakby spodziewając się, że tym razem ujrzę kogoś zupełnie innego.
Ostatni raz wygładziwszy mundurek szkolny, skierowałam się w stronę kuchni. Już w korytarzu czułam wyraźny zapach dopiero co wyjętych z tostera tostów, co poskutkowało tym, iż mój brzuch zaburczał. Byłam straszliwe głodna, a musiałam jakoś zapełnić swoje zapasy na najbliższe kilka godzin. Niestety, ale stołówka szkolna nie serwowała zbyt wykwintnych dań.
Wchodząc do jasno urządzonej jadalni, zerknęłam w stronę kuchni znajdującej się tuż za długim marmurowym blatem. To przy nim moja mama właśnie nakładała mi przypieczone pieczywo, na którego widok od razu ślina zaczęła kumulować mi się w buzi.
— Pomóc ci w czymś? — zapytałam z lekkim uśmiechem, zbliżając się do mamy. Ta niemal natychmiast uniosła na mnie brązowe tęczówki, by za chwilę oświetlić swoim pięknym uśmiechem całe pomieszczenie.
Penelope Collins. Jedna z lepszych dziennikarek w całym Nowym Jorku. Kobieta o największym sercu, jakie tylko miałam okazję spotkać w swoim życiu. Moja mama i przyjaciółka w jednym.
Słowami nie byłam w stanie opisać swojej miłości i zaufania do niej. Zresztą, czy mogłoby być w ogóle inaczej? Przecież to właśnie ona mnie wychowała, dała miłość i bezpieczeństwo, na które zasługiwało każde dziecko. Przytulała po koszmarze oraz całowała na dobranoc czy na dzień dobry. Była absolutnie cudowną, a także niesamowicie silną matką.
— Nie trzeba, wszystko gotowe — odparła śpiewająco, podając mi przez blat talerz z jajecznicą i tostami. — Siadaj i jedz, a ja to ogarnę.
Pokiwałam głową, wykonując jej polecenie. Jak zwykle wszystko, co wychodziło spod ręki tej kobiety, smakowało niczym raj na ziemi. Przysięgam, że przygotowywane przez nią dania mogłam wciągać jak odkurzacz i dalej nie mieć dość.
Dziwny przykład. Nieważne zresztą.
Zamiast jednak skupić się w pełni na jedzeniu, mimowolnie wzrokiem śledziłam jej szczupłą, wręcz można by rzec wychudzoną sylwetkę. Ubrana w czarną, elegancką sukienkę z dodatkiem szpilek i perłowym naszyjnikiem prezentowała się niesamowicie elegancko. Mama od zawsze przykładała ogromną wagę do wyglądu, co też od niej podłapałam.
— Louis dzisiaj również po ciebie przyjedzie? — zapytała, wreszcie siadając do stołu. Odłożywszy filiżankę kawy, poprawiła swoje sięgające do ramion pofalowane, czarne włosy. Czasami żałowałam, że nie byłam do niej podobna.
Ale to mogłam zrzucić wyłącznie albinizmowi i genom swojego biologicznego ojca, którego nigdy nie miałam okazji poznać. Choroba była darem od nich obu, natomiast moje ostre rysy twarzy już niekoniecznie odziedziczyłam po Penelope. Było to widać gołym okiem.
CZYTASZ
Laleczka
RomanceCora Collins przez siedemnaście lat prowadziła względnie idealne życie. Żyjąc w świecie wykreowanym przez swoją matkę, pełniła rolę pięknej, wystawnej lalki, którą każdy mógł oglądać, ale nigdy nie dotknąć. Zawsze ubrana w delikatne sukienki i pięk...