Rozdział 87 Życzenie trzecie

70 2 0
                                    


Zaczęło się... Strzały rozległy się, przerywając dotychczasową ciszę. Nocny spokój został brutalnie zburzony poprzez wystrzały broni i głośne krzyki naszych przeciwników. Ziemię splamiła szkarłatna ciecz. Uczucia odeszły w momencie pociągnięcia za spust. Już nie liczyło się nic. Nie istotnym było, kto nas przeżyje. Wtargając na teraz kartelu, wszyscy skazaliśmy się na potencjalną śmierć, za późno na odwrót, trzeba brnąć dalej przed siebie. Nie ważne, jak niebezpieczne by to nie było.

-Biegnij! Utorujemy Ci drogę! -krzyczy jeden ze sprzymierzeńców, zanim padł obalający go strzał. 

Rozpoczynam więc szalony bieg, omijając niczym superbohater, świszczące mi koło ucha pociski. Zwinnie omijam wszelkie próby powstrzymania mnie, przed dotarciem do wyznaczonego celu. W obecnej sytuacji nie liczy się nic, jedynie wariacki bieg w celu dostania się do hangaru. Potencjalnego schrony bossa, który tak usilnie interesuje naszą całą brygadę. Kiedy po ciężkich przeszkodach dobiegam do celu, staję na mej drodze osiłek, który pada od kuli ze złotego orła. Cacka, które nie jedno życie na swym koncie posiada. 
Wbiegam po środka. Zastaję tam krzesło na środku, do niego przywiązany młody mężczyzna. Z widocznymi ranami po wcześniejszych zapewne torturach. Obok niego z pistolet przytknięty do jego skroni stoi mężczyzna. Z powodu dużej odległości nie widzę twarzy. Zbliżając się powoli, w stanie ujrzeć jestem poszukiwanego przeze mnie przez tyle czasu bossa największego kartelu narkotykowego, który przed laty przybył z Kolumbii i na dobre osiedlił się na ziemiach Meksyku, skrupulatnie przejmując od innych kolejne strefy działania, aż koniec końców, pod jego kontrolą  był w końcu prawie cały kraj. Od prokuratorów, przez sędziów, aż do funkcjonariuszy publicznych. Policjant, lekarz, czy celnik, co za różnica, gdy każdy jadł mu z ręki. Zjednał sobie nawet mieszkańców. Stał się ich pewnego rodzaju królem. Królem, za którego gotów stracić głowę. Nie istotne czy śmierć ponieśliby w słusznej sprawie, czy też nie. Najważniejsze, że za swojego przywódcę. Kupił sobie praktycznie każdą frakcję. Podbił nielegalną część kraju? Choć to nie czasy władców, podbijania lądów i zaskarbiania sobie sztabek złota - on tego i tak dokonał. Jak spytacie? Prawdy nie zna nikt, są pogłoski, ale czy są prawdziwe, wątpię. Zresztą jak większość spraw w półświatku. W świecie bez zasad i moralności żyje się inaczej. Nie ogranicza Cię władza, prawo, nie musisz się obawiać, że za nielegalną działalność spotka Cię kara. Czym jest kara w przestępczym świecie, gdy nie ma prawilnego strażnika prawa? Kto wtrąci Cię do więzienia za choćby zwykłą, drobną kradzież? Nikt. Bo tutaj nikt tej dobrej władzy nie sprawuje. Tutaj z czynów, które uznamy za niegodnie w naszym mniemaniu rozliczamy się sami. Tak, zgadza się. Samosąd. Prawie jak za dawnych lat. Tak prymitywne metody, a tak skuteczne. Z łatwością przy pomocy nieco brutalności zyskujemy poklask oraz należyty szaczunek. W ten sposób awansuje się w hierarchi zdobywając kolejne szczeble. Nie potrzebujemy szefa, który po latach pracy zlituje się nad nami, ofiarując z laski swej awans na wyższe stanowisko, który w gruncie rzeczy w naszym życiu nie zmieni nic. Płaca ta sama, stanowiska to samo, nazwa jedynie inna. Czy warto tak żyć? Być marionetką w rękach innych? Bo niestety prawda taka, że choćbyś nie wiem, jak się upierał i ze mną sprzeczał, człowiek wolnym nie jesteś. Gdyżby każdy z nas po części jest marionetką - w mniejszym, bądź większym stopniu ktoś nami kieruje. I zawsze bedzie coś nas ograniczać np. choćby prawo, które w moim świecie...świecie ciemnych interesów nie istnieje.
Więc czy warto żyć jako marionetka? Nie. Czy warto żyć, jako wolny człowiek? Tak, pomimo ryzyka, wciąż warto.
Ktoś kiedyś jeszcze w Nowym Yorku powiedział mi pewne zdanie ,,Żyj szybko, umieraj młodo". Nie rozumiałam wcześniej sensu tych słów. Dziś widząc, jak moi ludzie są ranieni, za racje która dla większości nie będzie mieć żadnego znaczenia, zrozumiałam, co wtedy chciała przekazać mi moja mama, kiedy opuszczałam dom i po raz ostatni mogła ujrzeć swoją córeczkę, o której do samego końca miała dobre zdanie. Mimo tylu przykrości i zawiedzeń ile jej zafundowałam. Miłość bywa naprawdę ślepa.

-Amir? - wyszeptałam pod nosem, zbliżając się na odpowiednią odległość.

Dlaczego nikt mi nie powiedział, że został porwany. Nie rzuciłabym się wtedy na tak szaleńczy pomysł...Hm, no tak, słowo klucz, nie rzuciłabym się. Zapewne dlatego zataili przede mną tę informację. Niesamowite, że gotów byli za mnie poświęcić jednego z naszych.

-Pewna jesteś tej wojny? - odbezpieczył broń.

-Ludzie umierają codziennie - odparłam bez empatii w głosie. -Żadna różnica, czy zabijesz go teraz, czy umrze potem - wzruszyłam ramionami. -Chcesz to strzel - zrobiłam krok bliżej, patrząc przepraszająco ze smutkiem w oczy porwanego, które pod maską dojrzeć nie był w stanie.

-Czemu tak usilnie starałaś się dotrzeć do mnie? - opuścił broń, zabierając tym samym ją od głowy Amira, po czym podszedł do mnie.

-Nie wiesz? - spytałam z udawanym zaskoczeniem.

-Autograf chciałaś, gringo? - zaśmiał się szyderczo.

-Trafiłeś - spojrzał na mnie ze zdumieniem. -Autograf podpisany twoją własną krwią - niczym w tempie światła, wycelowałam broń w nic niespodziewającego się bossa, po czym złoty pocisk obalił go na ziemie. 

W jeszcze większym stresie, przeplatanym ze strachem, że zaraz ktoś wtargnie do hangaru, zaalarmowany wystrzałem broni, podbiegłam do Amira.

-Przepraszam, że moje słowa - rozcięłam więzy mężczyzny przy pomocy złotego noża wojskowego, ofiarowanego mi jakiś czas temu od Jay'a z jego inicjałami.

Bo Wy tego nie wiecie, a ja owszem. Jay zapoczątkował u mnie szaleństwo na złote bronie, a później samochody, które stały się naszym znakiem rozpoznawalnym. Wręcz legendarnym. Ponieważ, wszystko zaczęło się właśnie od tego noża, którego używał za czasów wojska i darzył go niemałym sentymentem.

Szaleńczy bieg rozpoczął się ponownie, lecz tym razem nie tylko ja biegłam po życie. Towarzyszył mi członek mojej rodziny, którego zostawić na pastwę losy nie mogłam. Wybiegając z hangaru, ruszyłam za nami mała na oko 5-osobowa gromadka. Na zewnątrz moi ostatkiem siły toczyli już walkę. Czym prędzej zaczepiłam jednego z naszych, wskazując na bruneta i rozkazałam natychmiastowe ewakuowanie go. Właściwie, to wszyscy mieliśmy już zastosować taktykę odwrotu i pewnie by tak było, gdybym nie zobaczyła Jay'a w opałach.  Komandos bił się z członkiem wrogiego kartelu, kiedy drugi w międzyczasie bezpardonu celował z pistoletu automatycznego w jego plecy. Bez zastanowienia ruszyłam w tym kierunku i równie bez namysłu zasłoniłam go swoim ciałem, przyjmując dobrze kilkanaście kul. Padłam, ziemia została splamiona także moją krwią. Słyszałam jedynie jeszcze jakieś krzyki, zanim przed oczami zrobiło mi się całkiem czarno. 

-Destin! - z trudnością rozpoznałam głos Jay'a. Przeżył, ochroniłam go i to było najważniejsze. -Destin do cholery! Przydaj się na coś! Bierz ją i spierdalaj, jak najdalej! - wołał rozpaczliwie. -Nie zatrzymuj się, po prostu ja stąd zabierz, proszę - mówił łamiącym głosem komandos.

Czułam, że chyba mnie ktoś podnosi, jednak po chwili, przestałam czuć cokolwiek. 

Ile z mojej familii przetrwało, a ilu padło? Nie wiem, czy ja przeżyłam, czy też może nie? Nie wiem. Wszystko jest jedną wielką niewiadomą, na którą nie mamy większego wpływy. Jednak na jedną rzecz go mieliśmy, a mianowicie trzecie życzenie zostało spełnione. Pomściliśmy śmierć rodziny agenta, a także zdobyliśmy władzę. Awansowaliśmy w hierarchii na ostatni z możliwych najwyższych szczebli, spełniają przy tym nasze marzenie o wolności.

The LegendsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz