Rozdział 24 Czas prezentów

177 14 1
                                    

Wieczorną porą zajechaliśmy na tyły budynku, w którym aktualnie odbywał się pokaz mody. Grzecznie czekaliśmy, aż dobiegnie końca, a mężczyzna będącym obiektem mojego zainteresowanie opuści lokal.

Kazałam swoim współtowarzyszom pozostać w samochodach, a sama opuściłam pojazd. Przycupnęłam delikatnie na masce srebrnego Audi R8. W międzyczasie oczekując na ofiarę, bawiłam się złotym nożem z wygrawerowanymi inicjałami T.L. 

Kilka minut później zerwałam się na równe nogi, chowając broń do kabury na nodze. Mina srebrnowłosego na moje ochocze powitanie, była bezcenna. Pierwsza myśl: Uciekać, czy nie?. Uwielbiam. Jednakże spoglądając na Brabusy szybko wyzbył się tego pomysłu z głowy.

-Dlaczego wysiadujesz pod miejscem mojej pracy? - dumnie wyprostowany ominął moją osobę, po czym skierował się do pojazdu.

-Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia - podeszłam bliżej, wręczając mu niezauważenie do ręki karteczkę niewielkich rozmiarów z niespodzianką w środku. -Lepiej dobrze to przemyśl - odeszłam, pozostawiając zakłopotanego mężczyzna za sobą.

Nie zwlekając ani minuty dłużej, zasiadłam za kółkiem mercedesa, po czym wszyscy oddaliliśmy się w kierunku domu. 

W drodze powrotnej, gdy przejeżdżaliśmy akurat przez most nieopodal fabryk, oraz niegdyś czynnej jeszcze komendy policji, napotkaliśmy interesujący widok - młody chłopak uciekający przed czarnym sedanem. 
Spowolniłam odrobinę nasz konwój, w celu rozwoju dalszej sytuacji. Gdy oprawcy wysiedli z pojazdu, a ja myślałam już, że po młodziaku ten nieoczekiwanie wyskoczył przez barierkę na pobliski dach, a potem ślad po nim zaginął. 
Cóż za wariat, żeby tak ryzykować swoim życiem? Ale podejrzewam, że skoro nie bał się tak postąpić, to prawdopodobnie wisi nad nim wyrok śmierci. Natomiast z takim zrządzeniem żywot Ci obojętny.
Szybko przekalkulowałam wszystko w swojej głowie i doszłam do wniosku, że może uda mi się na tym jeszcze coś zyskać. 
Wznowiłam konwój aut. Lecz zboczyłam leciutki z drogi. Jay już rozpracował moje plany, więc jedynie spojrzał na mnie z politowaniem, po czym odwrócił wzrok w stronę szyby. 
Zjechaliśmy z mostu w strome uliczki pod nim. Przecisnąć się tutaj terenówkami nie zarysowując ich, wiąże się z cudem. Enzo z Amir'em srogo przeklinali pod nosem na mój rozkaz, krytyki nie było końca, nawet po wyjściu z samochodów oraz odnalezieniu chłopaka, który swoją drogą siedział na ziemi oparty plecami o konstrukcję mostu, ciężko dysząc z powodu wcześniejszej przebieżki. 
Podeszliśmy ostrożnie. Na nasz widok z trudem poderwał się do góry. Zmierzył nas wzrokiem, a ja bez problemu byłam w stanie odczytać strach z jego spojrzenia.

-Nie wiem, przed kim uciekałeś, ale nie należymy do nich - zrobiłam krok w przód.

-Nie obraź się, lecz ciężko mi w to aktualnie wierzyć - przemówił z ironią w głosie.

By choć trochę odciążyć psychikę chłopaka, na jego oczach opróżniliśmy nasze kabury z wszelkich broni, które następnie wrzuciliśmy do bagażnika mercedesa. Minimalnie kamień spadł mu z serca, ponieważ zamiast trwać w gotowości do ucieczki, spoczął ponownie na ziemi, ocierając przy tym rękawem kurtki rozciętą wargę, z której sączyła się krew.

-Róbcie co macie robić - westchnął. -Jestem już tym zmęczony - złapał się prawe przedramię. Na jego twarzy malował się grymas bólu.

-Za co wyrok śmierci? - spytał oziębłym głosem Jay.

-Życie gangstera średnio się opłaca - odpowiedział ze sztucznym uśmiechem wytatuowany blondyn.

-Trzeba cię opatrzeć - dostrzegłam kropelki krwi spływające po dłoni chłopaka i rozbijające się o podłoże. 

Odmówił.

-Skoro wisi nad tobą wyrok śmierci, to co za różnica kto cię zabije? - głos zabrał Amir, najbardziej doświadczony w tym temacie.

Były komandos podszedł do nieznajomego. Złapał go pod lewe ramię, po czym dźwignął go z piasku. Wciąż podtrzymując mężczyznę, pomógł mu wsiąść na tylne siedzenia mercedesa, a ja zajęłam miejsce pasażera obok niego w celu opatrzenia prowizorycznie jego ran.

-Jedź na bazę - zwróciłam się do komandosa.

-Nie znamy go - zaprotestował.

-I wice versa, więc mamy 1:1. W dodatku pewnie liczycie więcej osób, a szefowa uparta, jak osioł, zatem jednak jest już 1:3 - blondyn ciężko westchnął. -Nie mówiąc już, że w każdej chwili mogę zakończyć swój żywot. I kto ma bardziej przejebane? Ja, czy fakt, że zobaczę jakąś bazę - przewrócił oczami. -1:4 i chuj - dodał po chwili.

-Dobra jedziemy - parsknął śmiechem Jay, po czym ruszył w kierunku willi.

W międzyczasie pozbawiłam powolutku mężczyznę jego kurtki, a następnie pomogłam mu zdjąć rękaw bluzy. Na pierwszy rzut oka mogłam stwierdzić, że jest to rana cięta, ale na szczęście nie głęboka, choć z zatamowaniem krwawienia ciężko. Najwidoczniej narzędzie, którym go zaatakowano, zboczyło ze swej pierwotnej drogi i wbiło się w ramię. Jay podejrzewa, iż mogła być to maczeta i na całe szczęście tępa, dlatego nie wyrządziła tylu szkód, a jedynie drasnęła. Zaś nieznajomy powinien się cieszyć z takiego obrotu spraw.

Zajechaliśmy pod dom, w którym światła paliły się jedynie na parterze w salonie. W pozostałych pomieszczeniach panował mrok. Aż sama  byłam ciekaw, co  porabiają. 
Enzo z Amirem zaparkowali brabusy w garażu, po czym szybko podbiegli do mnie, by pomóc blondynowi wysiąść z samochodu. Trzymając go pod rękę, zaprowadzili do środka. Były komandos za pomocą gestu zasugerował mi, żebym puknęła się w  głowę oraz raz jeszcze  zastanowiła się, co robię, lecz decyzji swojej nie zmienię. Po tej sytuacji  wyminął mnie, by po chwili odstawić mercedesa na miejsce. Natomiast ja udałam się do wewnątrz budynku. Gdzie we wspomnianym przeze mnie wcześniej salonie zastałam pozostałych mężczyzn. Siedzieli wraz z Sophie w półkolu na podłodze i słuchali opowiadanych przez Carter'a opowieści. Siedzący dumnie na kanapie mężczyzna odruchowo zerwał się na nasz widok. 
Szkoda, że psujemy misterny plan chłopaków na przekonanie dziewczynki do płci przeciwnej, ale życie lubi bywać niesprawiedliwe. 

Staruszek szybko kazał posadzić nieznajomego na sofie, a małą posłał po apteczkę do łazienki na piętrze.

-Kto to? - zmierzył mnie złowrogo Tony.

-Logan jestem - odrzekł poszkodowany.

-Przepraszam szefowo, ale czy ty jesteś nienormalna? - krzyknął oburzony Shane. -Obcemu typowi zdradzasz naszą kryjówkę?!

-On już nie opuści tego domu - wypowiedziałam z łobuzerskim uśmieszkiem, spoglądając na wytatuowanego dżentelmena.

The LegendsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz