ROZDZIAŁ 35: CONCIDAT

4 1 0
                                    

VIVIEN:

Samotność nie była zła. Nie musiała być też materialna, cielesna. Wielu ludzi - chodź otoczeni innymi - wciąż pozostawieni samemu sobie.

Bo samotnością nie była strata pozycji, jaką zajmowaliśmy w otaczającym nas społeczeństwo czy roli jaką odgrywaliśmy w danej grupie społecznej, a nasze poczucie własnej wartości względem innych oraz u innych. To nasz stan wewnętrzny, wręcz duchowy.

Nie musieliśmy być smutni, przygnębieni. Mogliśmy się uśmiechać, dobrze bawić, wyglądać tak, jakby dany moment był najszczęśliwszym w naszym życiu, ale wewnętrznie będziemy czuli się zapomniani, pozostawieni. Mogliśmy odczuwać wyizolowanie, nie koniecznie naprawdę będąc odseparowanym od ludzi. Po prostu, posiadaliśmy świadomość, że zostaliśmy sami, mimo że wmawiano nam co innego. Otaczali nas ludzie, a jednak nie czuliśmy tłoku.

Często to odczuwałam. Stan odłączenia nie był dla mnie czymś wyobcowany. Miałam w swoim życiu przyjaciela, brata, znajomych i rodziców. Mimo to, nigdy nie czułam się pełna, dokończona i załatana. Jednak prawdziwą pustkę odczułam dopiero wtedy, gdy pewien szatyn usunął się ze scenariusza moje życia, na moje własne życzenie.

Nashton Asher nie pokazał mi się na oczy od naszej pamiętnej rozmowy przed barem. Byłam pijana, a jednak pamiętałam ją doskonale. Kazałam mu zostawić mnie w spokoju, z resztą, nie po raz pierwszy. Jednak wtedy te słowa wybrzmiały inaczej, z większą wartością, o wiele bardziej dobitnie. Mój umysł kazał mi je wypowiedzieć, chodź nie wiedziałam czy gdzieś w głębi mnie nie czaiła się iskierka która by tego żałowała. W pewnym stopniu czułam spokój, pierwszy raz od dawna poczucie zagrożenia uleciało z mojego organizmu. Jednocześnie jednak poczuwałam pewnego stopnia smutek oraz żal. Niewytłumaczalne uczucia, których nie powinnam była odczuwać.

Nastał czwartek, a więc piąty dzień od kiedy nie widziałam go ani razu. W moim życiu nastał mój chybnie upragniony spokój. Zrobiło się normalnie, tak jak przedtem, chodź...nudno. Jednak zdawałam sobie sprawę z tego, że taki stan rzeczy był najlepszy dla nas wszystkich. I mimo tego że, karciłam się za to, że czasem chciałabym go zobaczyć raz jeszcze, nie chciałam aby wrócił do mojego życia. Przynajmniej nie teraz.

Byłam po prostu do niego w jakiś sposób przywiązana. Jako jedyny do mnie docierał, próbował wysłuchać i nie poddał się po usłyszeniu wyćwiczonego „jest dobrze". Nic do niego nie czułam, nadal wzbudzał we mnie niechęć niektórymi czynami czy stosunkiem do pewnych spraw, ale był mi bliższy niżbym tego pragnęła. Przedarł się przez wybudowane mury, mimo iż nie powinien.

Pomimo tego, że nie pokazywał mi się na oczy, nie dawał o sobie zapomnieć. Codziennie rano zauważałam na blacie komody świeżego chabra, opasanego iskrzącą się wstęgą. Bez liścików, bez słów. Wchodził w nocy do mojego domu i pozostawiał po sobie namacalny ślad. Zostawiał swój zapach, dawał mi odczuć ciepło swego ciała.

I co jest najśmieszniejsze, ani razu nie próbowałam go do tego zniechęcić czy spróbować nie zasnąć, aby kazać mu przestać. Wchodził do domu, do mojego pokoju gdy spałam. Zapewne drzwiami od tarasu, do których klucz sobie przywłaszczył. Rozgaszczał się, zachowywał jakby mógł to robić, ale ja mu tego nie zabraniałam. Wręcz chciałam codziennie widzieć świeży, dorodny kwiat na blacie mebla. Dodawało mi to jakiegoś w pewnym stopniu poczucia niezapomnienia, pozwalało poczuć coś więcej prócz ciszy. Nie miałam pojęcia dlaczego.

Chciałam po prostu czuć, że on tu był. Że wciąż był chociaż go nie było. Chodź nie chciałam żeby był, nie wyobrażałam sobie, by mógł zniknąć już doszczętnie.

IGNITEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz