ROZDZIAŁ 27: VIDET

4 1 0
                                    

NASHTON:

Oddychała tak równomiernie. Ciężko. Głośno. Jej klatka piersiowa energicznie unosiła się, po czym opadała aby ponowić ruch. Usta miała delikatnie wysuszone i rozchylone, a włosy ciemne i gęste włosy opadały na jej zaróżowione policzki oraz czoło.

Jednocześnie była w tym tak błoga, że miałem ochotę wyrwać sobie wszystkie zęby, a potem pozaszywać dziąsła. W środku nosiło mnie od pragnienia wydłubania oczu osobom, które doprowadziły ja do tego stanu, a jednocześnie chciałem ukarać sam siebie za swoja głupotę i nad wyraz nieopisane emocję. Mój umysł pogrążył się w myślach, tak czarnych jak oczy dziewczyny, która spała właśnie przytulona do mojego ciała. Szastały mną skrajności i tak bardzo nieodgadniona odraza do samego siebie. Czułem się jak Adrasteja. Chciałem zemsty. Sprawiedliwości. Chciałem zesłać na kogoś gniew, skumulować w nim całą chęć wyrządzenia paskudnej i pełen pierwotności krzywdy. Pragnąłem zadecydować o jego najgorszym możliwym losie. Tyle, że nie wiedziałem czy ofiarą mojego zła miała być ta dziewczyna, czy nie byłoby najlepiej gdybym nie zechciał go dla samego siebie.

Czułem się wyrzuty, jakby ktoś przed momentem zmiażdżył wszystkie organy znajdujące się we wnętrzu mojego ciała, po czym na siłę wepchnął mi je przez gardło.

Byłem jak pieprzony Tanatos, a jedyne czego sobie życzyłem i na co zasługiwałem to pożerająca mnie od środka pierwotna próżnia. Czułem się jak demon śmierci, bezwzględny, nic niewarty, posępny twór, który skazany powinien zostać na wieczne cierpienie.

Ale ja już poczułem przedsmak zesłania do najmroczniejszej części podziemia. Patrzenie na tę ciemnowłosą Aglaję, jebaną Afrodytę, dawało mi niezwykle przerażające chęci do ukrócenia swojej męki. Do wyładowania czyhającego we mnie zła, karząc samego siebie bolesnym naznaczeniem swojego ciała. Skrzywdzeniem się. To zrobienia czegoś, co przypominać będzie mi o tym jak wielkim potworem jestem już zawsze. Chciałem zasycić się bólem, swoim własnym.

Nie jej cierpieniem. Swoim, niczyim więcej. Bo tylko skarcenie samego siebie mogło przynieść mi upragnione odkupienie i łaskę.

A ona mogłaby być moją Tyzyfone, wymierzającą moja karę boginią, niestrudzenie wzbudzając moje wyrzuty sumienia oraz prześladującą mój umysł, a przy okazji będącą moją Eter, która rozświetlała swoim światłem mrok mojego umysłu. Była wszystkim, co doprowadzało mnie do rażącej duszę furii.

Byłem wściekły na samego siebie, jednak jedyną osobę jaką obarczać mogłem winą za własne czyny byłem tylko ja. Bo to moje tak cholernie nieodpowiednie i niszczące obsesje i urojenia powodowały, że w moim umyśle pozostawała tylko i wyłącznie ona.

Ponownie zerknąłem na jej niezmąconą podziemną ciemnością twarz, katując się tym samym jej niewinnością.

Moje ramiona samoistnie oplatały jej kruche ciało, przez co machinalnie pragnąłem uosobić się z własnym mrokiem, który co rusz pożerał moje życie. Masochistycznie obłapiałem wzrokiem jej malującą się w spokoju twarz, próbując zapamiętać każdy jej szczegół. Miałem się potem nim katować. Ale byłem jak cholerny Narcissus, zapatrzony w siebie, nie potrafiący odmówić własnym demonom, które karmiły się moim osobistym bólem. Bólem, którym była Vivien.

VIVIEN:

Uchyliłam rozespane powieki, próbując przypomnieć sobie gdzie się znajdowałam. Chciałam przeciągnąć ciało obolałe po drzemaniu w niewygodnej pozycji, jednak nie byłam w stanie poruszyć się ani o cal. Ze zmarszczonymi brwiami spróbowałam skupić się na otoczeniu, gdy do mojego przyćmionego umysłu dotarł widok Nashtona. Szatyn, na kolanach którego siedziałam szczelnie opleciona jego wyżyłowanymi przedramionami, głowę odchyloną miał do tyłu, a powieki przymknięte. Jego twarz skąpana była mrokiem, bo żadne światło nie zostało włączone, a wyraz twarzy miał tak cholernie łagodny, że wzbudzał we mnie nieopisane odczucia. Oddychał powolnie, ale nie spał. Czułam to.

IGNITEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz