ROZDZIAŁ 50: OBLIVISCI

6 1 0
                                    

VIVIEN:


Ciepłe ramiona czarnowłosego owijały się wokół mojego nagiego ciała, niczym pnączami zamykając je w swych sidłach. Jego ciężki oddech muskał moje policzki a zapach otumaniał umysł, sprawiał, że racjonalność oraz rozwaga stawały zupełnie nie istotne. Moja przebodźcowana głowa wsparta była bezwładnie o jego umięśniony bark pokryty czarnym tuszem niewielkich tatuaży. Gładziłam dłońmi pokryte bliznami plecy Ashera, z zamkniętymi oczami badając ich strukturę opuszkami. Chciałam poznać każde jedno wgłębienie, wypustkę bądź skazę. Chciałam je zapamiętać, by potem w ciemności móc palcami wytyczać ich niewidzialną mapę. Nie wierzyłam w przeznaczenie, jednakże w tamtym momencie po raz pierwszy chciałam wierzyć, iż los celowo postawił go na drodze mojego życia.

Pierwszy raz od dawna czułam się tak wpasowana. Tak bardzo na swoim miejscu.

Nie było tak jak zawsze. Nie czułam się zostawiona, zmuszona do samodzielności i opierania się jedynie na sobie oraz własnej zaradności. Czułam, że to on stał się moim oparciem. Był moim słońcem i księżycem, dniem i nocą, burzą i tęczą. Nie wyobrażałam sobie dnia bez jego ramion, mimo iż to powinny stanowić mój zakazany owoc. Może i było to głupie zauroczenie, beznadziejne uzależnienie, jednak nie mogłam sobie bez niego poradzić. Stał się dla mnie kimś więcej, nie tylko znajomym. Nie przelotną przygodą pełną dramatów, jednym z wielu problemów i kolejnym już ciężarem. Leczył moją połamaną duszę, sprawiał, że wiecznie otwarte rany nareszcie się zasklepiały.

Przy nim nawet noc zaczynała robić się przejrzysta. Nie pożerał mnie mrok, gdyż on przepełniał mnie iskrą, która nie gasła. Pobudzał mnie, moje chęci i pragnienia. Nigdy nie sądziłam, że jedna osoba w stanie będzie tak mocno na mnie oddziaływać.

Bo to on sprawiał, że nie było jedyne bieli i czerni. Pokazywał mi każdy jeden odcień szarości, wyjaśniał, czym się różniły i jak wielki miały na nas wpływ. Robił to powolnie i z cierpliwością. Uświadamiał mnie, jak bardzo zamknięta byłam na pozostałe barwy, jak skupiona na zagłębianiu się w odmętach czerni. Opanował mój świat, umysł i duszę. Zawładnął nimi, sprawiając ból ale jednocześnie i tak ogromną przyjemność. Nie byłam w stanie oprzeć się jego działaniu, jak bardzo nie starałabym się od niego odsunąć. Uzależnił mnie od siebie, a ja niczym najgorszy narkoman wracałam, by uraczył mnie kolejną dawką szkodliwej używki.

Nie liczyłam na wyznania miłości, na zapewnia o stałości czy wspólnej przyszłości. Wiedziałam, że byliśmy jedynie momentem. My byliśmy momentem. Pełnym bólu, łez i cierpienia, ale jednocześnie to właśnie dzięki sobie byliśmy w stanie zaznać prawdziwego spełnienia. Byliśmy marną imitacją samych siebie, jednakże nawet te wyuzdane chwile były czymś, czego nigdy nie dane było nam zasmakować. Nie mogłam wymagać od niego przynależności, gdyż nie dało się przywłaszczyć sobie kogoś, kto nigdy nie chciał być nasz. Był elementem, który nie pasował do żadnej układanki, przez co jego obecność w była ulotna. Znikał, nie dając się usidlić żadnej czyhających na niego pułapek. Tworzył sobą wspomnienia pełne tragizmu oraz katastrof, jednakże cierpienie przy nim smakowało niczym najsłodszy afrodyzjak.

To wszystko było chwilowe, jednak tak bardzo mocne, że wydawało się być niemal nierzeczywiste.

Oboje byliśmy zbyt zniszczeni, by utworzyć spójną całość. Zbyt dużo elementów odłączyło się od naszych czarnych dusz, żebyśmy byli w stanie się uzupełniać. Nie był dobry, jednak nie zasługiwał na zmaganie się z moją problematyczną przeszłością i jeszcze gorszą przyszłością. Zbyt wiele cierpienia niosłam swoją obecnością, nie mogłam go nią obarczać. Przeżył zbyt wiele, miał na głowie wystarczająco dużo zmartwień, bym śmiała przytłoczyć go kolejnym ciężarem.

IGNITEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz