Rozdział 37 - Adam

32 4 10
                                    

Przez następne kilka dni, William ani razu nie przychodzi do szkoły. Nie odpisuje też na moje wiadomości, ale wiem, że żyje, dzięki Magdzie. Do niej się odzywa i, z tego co rozumiem, po prostu się przeziębił. Jakoś w to nie wierzę, ale to nie moja sprawa.

Bardzo chcę się tym nie przejmować, bo przecież tak naprawdę wcale nie jesteśmy przyjaciółmi. Ale ja jestem naiwnym idiotą i wystarcza mi zaledwie półtora miesiąca, żeby przyzwyczaić się do jego obecności. Rozmowy z nim stają się dla mnie coraz bardziej naturalne i teraz, gdy go przy mnie nie ma, jest mi jakoś dziwnie. Czuję, że czegoś brakuje.

Zastanawiam się, czy jego zniknięcie ma związek z tą sprawą, o której nie chce mi powiedzieć. Tą, przez którą wtedy płakał w mojej obecności. Czułem się z tym strasznie niezręcznie, ale też żałośnie, bo nie umiałem mu pomóc, choć chciałem. Nawet, jeśli zupełnie nie rozumiem, dlaczego mi na nim zależy.

Gdy William wreszcie wraca do szkoły, wygląda o wiele lepiej. Poza tym, że ewidentnie jest wyczerpany. Oczy ma podkrążone i trochę spuchnięte, podobnie jak usta. Widzę, że ma makijaż, ale nawet on nie tuszuje cieni pod oczami wystarczająco skutecznie.

Magda wstaje od stolika, przy którym siedzimy, żeby go przytulić. Gładzi go po plecach i szepce coś na ucho. Nie wiem co, ale najwyraźniej trochę go rozwesela.

— Cześć. — Uśmiecha się do mnie przyjaźnie, więc w odpowiedzi kiwam głową na powitanie.

— Jak twoja ręka? — zagaduję. Głównie po to, żeby uniknąć niezręcznej ciszy. Nie chcę go pytać o żadne mocno prywatne rzeczy. Nie, kiedy nie jesteśmy w ustronnym miejscu. — Goi się?

Zerka na dłoń opatrzoną plastrem ze Świnką Peppą. Przytakuje nieśmiało i wzrusza ramionami.

— A co się w ogóle stało? — pyta Magda. Zapominam, że nie wie o naszym spotkaniu.

William opowiada jej o tym, jak mój kot uznał go za niebezpiecznego obcego i postanowił mnie przed nim obronić. Słyszę w jego głosie sztuczną nutę, jakby na siłę próbował utrzymać pogodną maskę, podczas gdy w środku trawi go burza. Nie pytam o to.

— Nie umiem sobie wyobrazić groźnego Ramzesa — komentuje dziewczyna. Chwyta swój wisiorek z literką "M" i zaczyna się nim bawić. — To jest najsłodsza istota na świecie przecież.

— Uwierz, że ja też pierwszy raz widziałem go takiego — przyznaję. — Nawet, kiedy pierwszy raz zobaczył Martynę, to tak nie skakał.

— Martynę? — Przyjaciółka marszczy brwi. — Kto to?

— Młodsza siostra Profesorka — wyjaśniam. — Znasz ją. Ta taka z kręconymi włosami — wykonuję dłonią bliżej nieokreślony gest — co ma dwa psy.

Dziewczyna szeroko otwiera usta i powoli przytakuje. To zabawne, jak mocno widać, że ją olśniewa.

— Czy koty czują strach? — pyta William niepewnie. — Bo ja się przecież boję kotów.

Zastanawiam się przez chwilę. Próbuję przywołać w pamięci jakąkolwiek sytuację, w której Ramzes ma do czynienia z kimś, kto się go boi. Chyba nic takiego jeszcze się nie wydarzyło.

— Pewnie czują. — Wzruszam ramionami. — Ale podobno czują też złych ludzi. — Zerkam ironicznie na Harrisona.

Chłopak prycha i przewraca oczami.

— Szukaj sobie nowego korepetytora — rzuca, ale wiem, że żartuje. Słyszę to w jego tonie. — Mam milion chętnych na twoje miejsce.

Śmieję się krótko.

— Taki jesteś rozchwytywany? — Zarzucam wędkę i jestem ciekaw, czy William połknie haczyk.

— A żebyś wiedział — podejmuje grę. — Jestem rozchwytywanym matematykiem.

Magda jest skonsternowana, przenosi wzrok to na mnie, to na niego. Uśmiecha się półgębkiem i wiem, że chociaż nie rozumie tego, co właśnie się dzieje, to podoba jej się.

— William — odzywa się — a wiesz, że wychodzi nowa książka od Adama Silvera?

Chłopak nagle się ożywia. Oczy mu świecą jak brylanty.

— Wiem! — Z ekscytacji uderza dłonią w blat, czego zaraz żałuje. Macha ręką, jakby to miało złagodzić ból. Ludzie dookoła zerkają na niego zdziwieni. — Jeśli znowu będę przez niego płakał jak dziecko, to wyrzucę tę książkę przez okno.

Ja nie czytam, dlatego mogę jedynie przysłuchiwać się ich wymianie zdań. Wiem, jak wygląda Magda i do czego jest zdolna w ekscytacji. Ale Widok Williama w tym stanie jest dla mnie zupełnie nowy i muszę przyznać, że to całkiem urocze. Kiedy tak szeroko się uśmiecha, mówi szybko i słowa mu się mieszają. Czasem przeplata język polski z angielskim, co tworzy zabawną mieszankę. I aż jestem prawie wkurzony na dzwonek, który psuje tę miłą chwilę.

Ja i William żegnamy się z Magdą. Razem idziemy na naszą lekcję. Mamy teraz matematykę, która mnie szczerze przeraża. Profesor Chlebusiewicz stwierdził, że teraz będziemy robić tylko i wyłącznie arkusze maturalne. Co samo w sobie byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że na każdej lekcji co najmniej trzy osoby odpowiadają z nich na ocenę przy tablicy. Stosuje system zero jedynkowy i albo wynik się zgadza, albo uczeń siada z jedynką w dzienniku. Ja w ciągu zaledwie tygodnia dostałem już trzy. Mam wrażenie, że typ męczy mnie tak tylko dlatego, że zwyczajnie nie lubi Profesorka. A ja przecież jestem jego adopcyjnym synem i mam to samo nazwisko.

Williamowi udaje się namówić Ankę do zmiany miejsca i dzięki temu to ja mogę obok niego usiąść. Pewnie jeszcze wiele czasu zajmie mi przyzwyczajenie się do tego, że naprawdę zaczynam go lubić. To takie dziwne.

Nauczyciel wchodzi do klasy i nawet się nie wita. W milczeniu siada za biurkiem i włącza staroświecki komputer. W międzyczasie otwiera swój już mocno wysłużony arkusz maturalny. Przegląda zadania, aż w pewnym momencie uśmiecha się złośliwie. To bardzo, bardzo zły znak.

— Zajewski Adam, zapraszam.

Prycham z niedowierzaniem i załamuję ręce. No bez jaj.

— Proszę mi od razu wpisać pałę. — Nawet nie wstaję z krzesła. — Mam to w dupie.

W klasie panuje grobowa cisza, a ja czuję na sobie wiele zszokowanych spojrzeń. William ze świstem wciąga powietrze, ale jako jedyny wcale na mnie nie patrzy.

— Co proszę? — oburza się Chlebusiewicz. — Ponieważ cię lubię — mówi to z taką miną, jakby ugryzł cytrynę — to uznam, że tego nie słyszałem. Zapraszam.

William mnie szturcha, ale ja nie zamierzam się ruszyć. Splatam ramiona na piersi i patrzę Bogusławowi prosto w jego brzydkie, szare oczy. Przez chwilę prowadzimy niemą bitwę na spojrzenia, aż w końcu to jemu puszczają nerwy.

— Masz ostatnią szansę, żeby tu przyjść i rozwiązać zadanie — warczy wściekle — a jak nie, to z wielką przyjemnością wpiszę ci uwagę.

Zaciskam usta, bo choć próbuję udawać obojętnego, tak naprawdę w środku zżerają mnie nerwy. Ręce nie trzęsą mi się tylko dlatego, że wciskam je w swoje uda. Ale nie mogę zrzucić maski, dlatego wzruszam ramionami i wyżej unoszę podbródek. Chcę wyglądać na wyluzowanego i pewnego siebie, choć to kłamstwo.

— Tak? — Wstaje z fotela, a ja się wzdrygam. — No to idziemy do dyrektora, zapraszam.

— Z przyjemnością... — burczę. — Opowiem mu, jak to pan się na mnie uwziął — dodaję już głośniej.

Bez pośpiechu pakuję swoje rzeczy. Żeby jeszcze bardziej go zdenerwować, zasuwam krzesło z głośnym piskiem, od którego aż bolą mnie uszy. Gdy wychodzę za nauczycielem, za moimi plecami słyszę szepty. Nie rozumiem słów, ale wątpię, by były to jakiekolwiek pochlebstwa.

Aż do końca [16+] ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz