45. Wolność strachem wyroku.

609 36 11
                                    

 SOUNDTRACK: John Powell - See You In The Valhalla


   "Uderzenie. Słaby punkt. Zduszony szloch. Kpiące spojrzenie. Cisza rozlewająca się po przestrzeni. Jedna łza, jedno zrozumiane spojrzenie, jedna chęć do walki"

Nie czułem się dobrze. W ogóle nie odpowiadało mi to, co się dzieje. Zachwiałem się na nodze, potrzymałem się głowy przyjaciela. Poczułem ukłucie w protezie i wbijające się metalowe części do nogi. Zagryzłem mocno zęby, nie dając mu świadomości, że wygrał. Jeszcze nie teraz, nie w tym życiu. Nie, dopóki oddycham.

    Jego dłonie zacisnęły się w pięści niemal automatycznie, gdy mnie zobaczył. Nie miałem dostatecznej pewności, ale mogę raczej powiedzieć, że dosłownie jego ręce zmieniły kolor na biały. Złość wręcz z niego kipiała. Posłałem mu cwaniacki uśmieszek, wskakując na grzbiet przyjaciela. Jak tylko Szczerbatek poczuł, że siedzę w siodle, skoczył mocno do góry, plazmą przebijając sufit. Bez mrugnięcia okiem zamachnął się potężnymi, choć nadal zranionymi skrzydłami i poszybowaliśmy do góry, unikając pułapek Dragusia.

    Zaśmiałem się, unosząc ręce do góry. Dziękowałem Odynowi za przyjaciela. No bo za kogo mógłbym dziękować?


*Narrator*

    Smoczy Jeździec czmychnął powstałą dziurą, zwinnie unikając strzał Krwawdonia. Mężczyzna z nienawiścią w oczach patrzył na oddalający się czarny punkt na niebie. Miał go już serdecznie dość, lecz wiedział, że póki co, nie może go zabić. Choć bardzo by chciał, nie może. Musi się przecież dowiedzieć, jak on to zrobił. Jak sprawił, że każdy smok może być mu posłuszny, bez zawahania broniąc go lub oddając za niego życie. Nie rozumiał tego, lecz był pewny, że musi to wiedzieć.

    Skierował swe kroki do więzień, gdy zobaczył na ziemi brudną, pomiętą kartkę. Zdziwiony podniósł ją, a gdy przeczytał zawartość, jego twarz rozświetlił uśmiech.

    - Ta porażka, może być następczynią wielu zwycięstw – mruknął do siebie, idąc do swojej komnaty. W głowie rodził mu się zaiste plan doskonały. Potrzebował trochę czasu na zrealizowanie go, ale nie obawiał się. Warto było czekać.


*Berk/Narrator*

    Na wyspie wstawał dzień. Promienne, złociste słońce wychylało się zza horyzontu, rzucając nikłe plamy na najwyższe klify Berk. Spokojnie wznosiło się ku górze, zapowiadając dość ciepły dzień bez uciążliwych dreszczów, które zdążyły już znudzić Wandali. Kłębiaste chmury leniwie przesuwały się po jeszcze jasnoniebieskim niebie, jakby w ogóle zaniechały wszelkich chęci do płynnych ruchów. Potężne połacie zielonych lasów zaszumiały głośno pod wpływem wiosennego, ciepłego wiatru, a każda mała roślinka wyginała się ku słońcu. Ptaki ćwierkały już swoje miłe dla ucha melodie, fruwając, po dobrzej im znanej, okolicy. Dzikie zwierzęta wychodziły ze swoich nor i jaskiń, lecz tylko po to, żeby po chwili, ponownie tam wrócić. Zapowiadał się naprawdę leniwy dzień.

    Mimo, iż przyroda wolno się budziła, wikingowie w wiosce już od dawna byli na nogach. Żywo brali się do swoich robót, rozmawiali i podziwiali piękno ich wyspy. Malutkie dzieci wychodziły z domów wraz z matkami, żeby móc się pobawić, a kobiety w tym czasie szły po wodę lub do Flegmy po świeże warzywa i zioła. Rybacy zabierali potężne sieci, szykując się do połowów, a inni zabierali narzędzia do pracy w polu. Osada tętniła życiem, radością i spokojem, czego nie można było powiedzieć o pewnej wojowniczce.

    Astrid również nie spała. Nie mogła spać, gdy jeszcze tego samego dnia o zachodzie słońca, miała wypłynąć na nieznaną jej wyspę w celu ożenku z Dagurem. Siedziała na parapecie, przyglądając się pracy wikingów i malowniczej krainie, w jakiej dane jej było mieszkać od urodzenia.

nienawiść, ból, złość, cierpienie || httydOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz