24.

2.9K 95 30
                                    


Cieszę się, że tak mówisz i Bóg ci w dzieciach wynagrodzi, jeśli naprawdę tak uważasz.  


Pukanie do drzwi mojego pokoju zaskoczyło mnie o wiele bardziej, niż powinno.
Prawdopodobnie dlatego, że John nigdy nie zadawał sobie trudu, żeby sygnalizować swoje nadejście w jakiś subtelny sposób, zamiast wpadać do środka jak huragan, o mały włos nie wyrywając zawiasów z framugi.

- Proszę! - zawołałam zaspanym głosem i mimowolnie przeczesałam palcami potargane od snu włosy. Nie miałam ochoty podnosić głowy znad poduszki, ale widok osoby, która stanęła w progu niemal od razu poderwał mnie do pionu.

- Przepraszam, jeśli cię obudziłam - zaczęła nieśmiało kobieta, ściskając w rękach ogromny kubek kakao. Moje oczy, jeszcze przed chwilą zaspane, rozszerzyły się do nienaturalnej wielkości, bo przez całe moje życie jeszcze nigdy nie były świadkiem takiej sytuacji. Analizując w głowie wszystkie możliwości, doszłam do wniosku, że to z pewnością mój chrzestny wepchnął moją matkę na piętro i zagroził, że spali wszystkie jej ciuchy, jeśli ze mną nie porozmawia. Po jego ostatnim pokazie pirotechnicznym, który prawie pozbawił nas ogrodzenia, też potraktowałabym to potencjalne zagrożenie poważnie.

- W porządku, stało się coś? - zapytałam, lustrując ją spojrzeniem, a jej twarz wykrzywił niewyraźny grymas. Dokładnie wiedziałam, że był spowodowany moim pytaniem, które sugerowało, że jedynie koniec świata mógłby sprowokować moją matkę do tak miłego i bezinteresownego gestu.

- Pomyślałam, że powinnyśmy nieco ocieplić nasze stosunki - zaczęła i chrząknęła nieśmiało, oczyszczając gardło jak przed każdą, długą rozmową. Zdusiłam pragnienie przewrócenia oczami, słysząc kroki pod drzwiami, najprawdopodobniej należące do Johna, którego gumowe ucho zapewne już przykleiło się do ściany. Wiedziałam, że będzie kolejnym, który wyprawi mi kazanie jeśli tylko zmieszam jego bratową z błotem zanim tak naprawdę zacznie na dobre rozmowę. Przywołałam najrozsądniejszy wyraz twarzy, na jaki było mnie stać i udałam zainteresowanie, wpatrując się w drobne zagięcie na jej nienagannie wyprasowanej bluzce. - Nie byliśmy z ojcem zachwyceni kiedy postanowiłaś uciec do Barcelony i zrujnować sobie życie, ale Alex przekonał nas, że to dla ciebie ważne i że powinniśmy zobaczyć na własne oczy, że sobie radzisz. Muszę przyznać, że spodziewaliśmy się kompletnego chaosu, ale miło nas zaskoczyliście z Johnem i nawet twoja szkoła wygląda na całkiem rozsądny wybór - dodała sztywno, gładząc palcami brzeg narzuty i nie patrząc mi w oczy. Jej styl mówienia zawsze podnosił mi ciśnienie i tak również było tym razem, jednak barcelońskie powietrze działało na mnie odrobinę lepiej, niż angielska wilgoć i zdołałam opanować się przed wybuchem. Ewidentnie chciała dobrze, a ja powinnam dać jej szansę to zaprezentować.
Tak właśnie postąpiłaby dorosła Melisa.

- Cieszę się, że wreszcie zauważyliście, że nie jestem aż takim nieudacznikiem, za jakiego mnie macie i to, że chcę żyć po swojemu, nie musi oznaczać od razu, że robię to źle. Po prostu inaczej - westchnęłam zdecydowanie bardziej znudzonym tonem, niż zamierzałam, a kobieta spojrzała na mnie, mrużąc oczy i niemalże widziałam, jak resztkami sił powstrzymuję się przed upomnieniem mnie o ton, jakim się do niej zwracam. W końcu nosiła mnie przez dziewięć miesięcy, później rodziła kolejne kilka godzin, wychowywała osiemnaście lat i tak dalej, aż do końca standardowego repertuaru.

- Chciałam ci tylko powiedzieć, Mel, że wbrew temu jak to wygląda i co pewnie sobie myślisz, ja i tata jesteśmy z ciebie naprawdę dumni. Może nie okazywaliśmy ci wystarczająco miłości i czułości, może byliśmy zbyt rygorystyczni w twoim wychowaniu i nie zawsze się z tobą zgadzaliśmy, ale zawsze byłaś naszą, małą Melisą, którą kochaliśmy nad życie - powiedziała niemal matczynym tonem, o który nigdy bym ją nie posądzała. Siedziałam i słuchałam jej jak zahipnotyzowana, czując się jak w cudownym, ułudnym transie. Nigdy wcześniej od niej czegoś takiego nie usłyszałam. Zawsze wydawało mi się, że jestem dla nich jedynie ciężarem, przykrym obowiązkiem, który istnieje, trzeba o niego względnie dbać, ubrać go i nakarmić, wpoić moralne zasady, żeby nie przyniósł wstydu w towarzystwie. Zero okazywania uczuć, słabości, broni, której mogłabym użyć, po to, aby podważyć ich autorytet. Mimo starań zgubiła ich edypowa przepowiednia, która spełniła się niezależnie od ich strachu, czy usilnych prób zmiany mojego charakteru. Nie było mnie zaledwie kilka miesięcy, a rodzice zachowywali się przynajmniej tak, jakby podczas mojej nieobecności zgraja kosmitów wyprała im mózgi.
Nie, żeby okazało się, że najwidoczniej to właśnie było im potrzebne przez te wszystkie lata.

Kopciuszek na boiskuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz