34.

2.4K 89 3
                                    


Widzę cię w domu za pięć minut, za sześć zacznę wyrzucać wszystkie twoje graty przez okno. Zacznę od gitary.
Całusy, Mel.


Na trzy, długie sekundy moje serce skuło się lodem.
Szybko i beznamiętnie jak ziemia pod moimi stopami.
A później z mroku wyłoniłeś się TY
i roztopiłeś je swoim spojrzeniem.


Kac morderca nie ma serca - tak zwykł żartować mój dziadek po każdej, szkolnej potańcówce, na którą z uporem maniaka wysyłała mnie rodzona matka. Głowa podparta na dłoniach i wszechobecna niechęć do rozmowy dnia następnego nie była jednak nigdy spowodowana nadmiarem nielegalnego alkoholu, a jedynie efektem źle połączonych składników w mieszance wybuchowej, zwanej potocznie życiem towarzyskim. Nigdy nie miałam zadatków na chemika, ale radzenie sobie z rówieśnikami biło na głowę wszelkie próby zostania naukowcem w kontekście katastrofy nuklearnej.

Ten żart, lub też zaczepny granat do rozmowy, zawsze działał. Trafiał bez pudła w moje parszywe poczucie humoru, przywołując na zmaltretowaną twarz niewyraźny grymas, stanowiący przepustkę do wejścia za kulisy w poszukiwaniu potencjalnego uśmiechu.
Tylko on był w stanie ją zdobyć, a teraz, kiedy jego żart stał się rzeczywistością, potrzebowałam kontynuacji tej rozmowy, żeby wiedzieć jak uspokoić swoje wewnętrzne alko-demony.
Wszyscy żartowali, ale nikt nie miał doświadczenia, czego skutki były widoczne gołym okiem na mojej, wymizerowanej osobie. O ile pobyt na tarasie w towarzystwie Nadine i świeżego powietrza działał na mnie kojąco, to jazda taksówką była istną walką z moimi nieznośnymi wnętrznościami z żołądkiem na czele. Modliłam się w duchu, żeby nie trafić na jakieś cholerne, barcelońskie korki, w których spędzę dobrą godzinę, ponieważ mój obecny stan zdrowia niezbyt mi na to pozwalał. Duszne, ciasne wnętrze samochodu budziło we mnie głęboko skrywane, klaustrofobiczne lęki i nieodparte uczucie, że moje zęby muszą pozostać bardzo szczelnie zaciśnięte, aż nie zaczerpnę na nowo miastowego tlenu.
Przeczytałam wiadomość od Basha kolejny raz, starając się upewnić, czy aby na pewno nie pominęłam jakiegoś ważnego szczegółu, który okazałby się dobrym usprawiedliwieniem, żeby nie musieć pokazywać się w domu przez kolejne kilkanaście godzin. Wcale nie byłam ciekawa, jakie tym razem barwne przedstawienie odegrała jego matka, jednak mimo to z chłodną koniecznością wymalowaną w ciemnych oczach zmierzałam właśnie w stronę Espania Lento

W środku było zupełnie cicho.
Spodziewałam się, że John już pewnie od dawna jest w pracy, ale w takim razie zupełnie nie rozumiałam, w jakim celu Bastian ściągał mnie w trybie natychmiastowym do pustego domu. Zirytowana ściągnęłam buty i ostrożnie wysunęłam głowę z przedpokoju. W takich przypadkach, ostrożności nie jest nigdy zbyt wiele, bo kto wie, czy to nie jedynie cisza między jedną a drugą burzą, a ja naprawdę nie miałam ochoty oberwać jakimś staromodnym flakonem w moją, i tak obolałą już, głowę. Zaledwie kilka kroków wystarczyło mi, Królowej Bystrości, żeby zorientować się, że nie jestem jednak do końca sama.
Przy kuchennym blacie siedział John i wyglądał jak kupka nieszczęścia z burzą czarnych włosów, zamoczonych w szklance mniej więcej do połowy. Głowę miał zwieszoną i nawet nie podniósł jej, żeby przekonać się, kto narusza jego świątynię samotności i rozpaczy.
Pachniało depresją na kilometr, albo i na dwa.
Zapach ten poznałabym nawet w największej kuchni świata, ponieważ należał on do topowego terapeuty, zwanego Jackiem Danielsem. Pojawiał się zawsze tam, gdzie go potrzebowano, prezentując sobą całą gamę dostępnych emocji, od skrajnego rozżalenia, do narkotycznej euforii.

- Czemu mój ulubiony chrzestny jest taki zgaszony? - zapytałam go, ostrożnie dobierając słowa i opierając się o framugę drzwi. Usłyszałam głośne, umęczone życiem westchnięcie, które chyba miało stanowić satysfakcjonującą odpowiedź na zadane pytanie. Uniosłam oczy ku niebiosom i bez słowa usiadłam obok niego, wiedząc że nic innego nie jestem w stanie chwilowo dla niego zrobić. Johnatan Henderson nosił w sobie tę dziwaczną cechę, która czasami sytuowała go jako predatora na czele stada, a innym razem spychała go w dół, przywołując na myśl zastraszone zwierzę w śmiertelnym potrzasku.
Siedzieliśmy tak w ciszy niezliczoną ilość czasu, jednak pokłady mojej cierpliwości zdawały się stopnieć aż do rezerwy, której czerwona kontrolka uparcie przypominała o jej ubytku, co skłoniło mnie do bardziej radykalnej próby porozumienia. - Powiesz mi wreszcie co się stało? Przysięgam, jeszcze pięć minut tych kocich jęków i palne sobie w łeb - jęknęłam zrezygnowana i wskazałam z wyrzutem przymkniętego laptopa, z którego wydobywała się kakofonia depresyjnych dźwięków. Nic nie miałam do Celine Dion i reszty łzawych kawałków z wybitną owczą manierą, które John starannie zmiskował na jakiejś samobójczej składance, ale wiedziałam, że w niczym mu one chwilowo nie pomogą, a jedynie nasilą niezdrowy, melancholijny nastrój.

Kopciuszek na boiskuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz