Rozdział 20

2.1K 93 16
                                    

Owen

Pogłaśniam świąteczne kolędy lecące w radiu i skręcam w jedną z pustych uliczek. Dociskam pedał gazu, nie dostrzegając żadnego auta jadącego z przeciwka. Nie trudno się dziwić, że drogi są puste. W końcu jest prawie trzecia w nocy. Wycieraczki z trudem odgarniają zamarzający na przedniej szybie śnieg, a ja podkręcam ogrzewanie. Uśmiecham sie pod nosem na samo wspomnienie wieczoru. Był magiczny. Dokładnie taki jaki powinien być. Z auta nagle wydobywa się donośne warczenie, a potem staje.

— Kurwa — mamrocze pod nosem, próbując odpalić. — No dalej. — Dociskam poedał gazu jednak i to nie pomaga.

Nerwowo wykładam kluczyk i wkładam na nowo. Gdy zapala, dostrzegam auto jadące z na przeciwka. Próbuję trombić, jednak samochód nie reaguje. Wzrok panikuje z nadzieją, że pojazd stanie. Czuję ostre uderzenie, a potem dudnienie krwi w uszach i szybkie bicie serca, które zagłusza świst i parowanie obydwu samochodów. Próbuję podnieść głowę z kierownicy, jednak to zmusza mnie do dużo większego wysiłku.

— Cholera — syczę, krzywiąc się.

Dzwoniący telefon przyprawia mnie o hałas, którego moja głowa nie może znieść. Zaciskam uszy, starając się powstrzymać nieznośny dźwięk. Mój wzrok przyciąga światło, które oślepia i rozmazuje mi cały obraz.

— Halo proszę pana! Karetka zaraz przyjedzie — czyjś głos woła donośnie.

Czuję chłód, więc przypuszczam, że ta osoba otworzyła drzwi. Jest tak zimno... Nie potrafię, oderwać rąk od uszu bojąc się, że przez hałas stracę słuch. Kiedy rozbrzmiewają syreny pogotowia, nieznajomy facet podbiega do jednego z ratowników. Tłumaczy wszystko chaotycznie, a ja siedze w tym cholernym samochodzie nie czując nic oprócz bólu.

— Proszę pana. Doznał pan urazu głowy. Będziemy musieli zabrać pana do szpitala i zrobić odpowiednie badania. Coś pana boli? — tłumaczy ratownik, jednak ja nie jestem w stanie nic powiedzieć. — Będzie potrzebny kołnierz! — woła do innego ratownika medycznego. Walczę, aby nie zasnąć, choć to tak bardzo kusi...

***

— Proszę pana, mi naprawdę nic nie jest — narzekam, mamrocząc skrzywiony.

— Ma pan lekki wstrząs mózgu, rany na czole będzie trzeba zszyć, nawet jeśli bym chciał, nie mogą pana wypisać — odpowiada doktor i zabiera mnie na wózku do jakiejś sali.

— Ile będę musiał siedzieć w tym wiezieniu?

— Tak długo, aż pana nie wypuszcze — mówi, po czym przejmuje mnie jakaś pielęgniarka.

Siada przy mnie i wyjmuje nić, strzykawkę i opatrunki. Patrzę na nią krzywo i odwracam wzrok od igły ze znieczuleniem, aby przypadkiem nie zemdleć. Już jako dziękuje bałem się igieł. Ojciec zawsze musiał odwracać moją uwagę od pielęgniarki, bo zazwyczaj kończyło się to omdleniem. Dlatego poniekąd nigdy mi nie mówił, że na drugi dzień idziemy na szczepienie. Siedzę w ciszy, co jakiś czas zerkając na starszą kobietę. Podziwiam ją, że jest taka spokojna i opanowana. Ja już dawno na jej miejscu zwiałbym z krzesła, gdybym komuś miał wbijać igłę. Kiedy zaczyna drobny zabieg, aby mnie pozszywać, ja staram się siedzieć nieruchomo.

— Cudowne święta się panu trafiły — zagaduje mnie kobieta.

— Byłyby idealne, gdyby samochód ze mną współpracował. — Wzdycham ciężko.

— Od rodziny pewnie pan wracał? — bardziej pyta niż stwierdza i zerka na mnie kątem oka.

— Właściwie to od dziewczyny. Byliśmy na lodowisku. — Usmiecham sie lekko, przez co spojrzenie pielęgniarka również ciepleje.

Pomóż mi wskrzesić moje serceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz