Rozdział 26

1.8K 72 9
                                    

Owen

— Masz ochotę na kawę? — słyszę głos kuzynki Emily.

Zmuszam się, aby oderwać wzrok od zielonych płytek. Patrzę na nią spod krwistych powiek.

— Nie. Dzięki — mówię cicho, odrywając dłonie założone na karku.

— Może jesteś głodny? — próbuje mnie przekonać.

— Nie. Jadłem wcześniej — kłamię, chcąc zakończyć konwersacje jak najszybciej. Nie mam ochoty na rozmowy.

Ku mojemu zdziwieniu przestaje mówić i siada obok mnie na zimnych płytkach. Mama Emily została wpuszczona do córki na pięć minut, a Thomas pojechał wymienić Marka, który pewnie zjawi się lada chwila. Clara milczy razem ze mną, za co jestem jej wdzięczny. Zerkam na nią ukradkiem, niezręcznie bawiąc się palcami własnych dłoni. Patrzę na delikatnie zarysowane linie i kciukiem przejeżdżam po najostrzej wyostrzonej linii życia. Wzdycham cicho, przecierając ze zmeczenia twarz dłońmi.

— Nie wiedziałam, że Emily spodziewała się dziecka. Przykro mi — przerywa ciszę, delikatnie dotykając mojego kolana.

— Ja też nie wiedziałem — odpowiadam po chwili namysłu, zagłuszając upragnioną ciszę — jak myślisz? Kiedy się wybudzi?

— Lekarz mówił, że może zająć to dzień, tydzień, a nawet kilka miesięcy — rzuca, biorąc łyk lekko wysuniętej kawy.

Wstaję bez wahania, nie zwracając uwagi na panią Clarke wychodzącą z sali Emily. Idę wąskim korytarzem szerokim łukiem omijając lekarzy. Potrzebuję się na czymś wyżyć. Potrzebuję zapomnieć. Zmierzam w kierunku windy tak szybko, że wyprzedzam mężczyznę również zmierzającego w tym samym kierunku. To Mark. Nie zwracam na niego uwagi jak w jakimś transie i wciskam metalowy guzik, który już po chwili świeci się na czerwono na znak zjazdu na parter. Wychodzę z niej tak stanowczo, że omal nie szturcham starszej pani na wózku jadącej z pielęgniarką prosto do windy. Wprawiam wszystkie kartki z biurka recepcjonistek w ruch i opuszczam szpital. Wsiadam do samochodu, odpalając go.

Kiedy dojeżdżam na miejsce, biorę oddech, po czym staram się go jak najspokojniej wypuścić. Zmierzam do ogromnego budynku. Tu jest mój dom. Tu powinienem teraz być. Otwieram drzwi i dochodzi mnie gryzący w oczy zapach potu i zmęczenia. Wchodzę jak w amoku, do głębszej części pomieszczenia gdzie znajdują się worki treningowe, ringi i trenerzy. Jedną para facetów akurat jest na jednym z głównych ringów i walczą wzajemnie, walcząc o dominację. Podchodzę do dużej wielkości worka treningowego i sięgam po czerwone rękawice bokserskie. Jeden cios... Drugi cios... Trzeci cios... Jeden strzał z nogi... Drugi... Trzeci. Mój puls gwałtownie przyspiesza, czując energię i złość wrzeszczącą w żyłach. Kropelki potu spływają po moim czole, sprawiając że coraz bardziej się męczę. Ściągam koszulkę i rzucam ją w kąt ściany. Cios za ciosem a siła coraz większa. Czuję, jak wszystkie mięśnie są napięte i gotowe do walki twarzą w twarz z samym sobą.

— Owen?! Co ty tu robisz stary? - słyszę głos Colina — dawno cię tu nie było — woła z zadowoleniem.

Colin zarządza całym tym miejscem. To on jest panem tego miejsca. A że ja się z nim przyjaźnie to po przyjacielsku udostępnił mi to miejsce za darmo. Nie reaguje na jego głos. Wale w worek treningowy tak mocno, że nie poznaję już obrazu. Nie słyszę nic prócz krwi bębniącej w moich uszach jak najgorsza możliwa piosenka.

— Owen! — woła jeszcze raz. Nic. — Chłopie co się z tobą dzieje — poważnieję i siłą odciąga mnie od worka, w którego właśnie uderzam.

— Co chcesz? — pytam jak wybudzony ze snu i ściągam rękawice. Dopiero teraz czuję, jak bardzo zmahany jestem.

— Pytałem, co cię tu sprowadza. — Mierzy mnie wzrokiem.

Pomóż mi wskrzesić moje serceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz