jedenaście

500 47 184
                                    


Eli ostatnim czasem bardzo wyrosła. Jej cała odzież zrobiła się na nią nie tyle, co za mało obszerna, a dość kusa i krótka.

Wyrósł także jej umysł; ostatnio również myślała jakoś inaczej. To było dziwne, że wydarzyło się w bardzo krótkim czasie, lecz czuła się jakaś bardziej dorosła.

Coraz częściej myślała o swojej matce. Czy ona naprawdę była taka zła i okrutna, jak o niej powiadali? Czy naprawdę zasługiwała na śmierć, uczyniła jej ojcu tak okropną krzywdę?

Pragnęła ją poznać. Dowiedzieć się, kim była. Ale nie tak, żeby inni jej o niej mówili, tylko usłyszeć wszystko od niej i zobaczyć tę demoniczną Annę Boleyn na własne oczy. Czy to było takie dziwne?

Daj mi wiary, Eli, nie chciałabyś jej znać. parsknęła śmiechem jej siostra, Maria, kiedy zwierzyła jej się z tych myśli. Choć bardzo ją kochała i zazwyczaj pomagała jej w każdym problemie, nie mogła jej opowiadać o mamie. Nigdy jej nie rozumiała, zmieniała temat lub prawiła o niej okropne rzeczy, przez które Eli z jakiegoś powodu było bardzo smutno.

Podobnie było z jej opiekunką, Kat. Zawsze gdy zaczynała mówić o swej rodzicielce, robiła się bardzo wściekła i wredna, zaczynała krzyczeć i kazała nie wtrącać się w sprawy dorosłych, które jej nie dotyczą.

Ale właśnie, że dotyczyły! Chodziło o jej matkę!

– Wiesz, Robercie, zazdroszczę ci familii. – wyznała niegdyś swojemu ulubionemu kampanowi, kiedy przechadzali się wokół fontanny.

– Niby czego? Mego brata małpy? Nie powinien być szlachcicem, a pracować w cyrku – czarnowłosy zaśmiał się. – Każdy ma familię. Nawet chłopi i biedacy.

– Ale nie każdy ma przyzwoitą familię, wiesz? Taką zwyczajną. Z mamą, papą z braćmi lub siostrami, w której wszyscy się miłują.

– Familia to familia, jak mogliby się nie kochać?

Tak to...pomyślała sobie Elżbieta i przypomniała sobie pana ojca, który często opowiadał różne okrutne rzeczy o jej mamie oraz mamie Marii. Nazywał też brzydko swoją nową członkinię rodziny i żonę, Annę Kliwijską, czego Eli nie rozumiała; ta niewiasta była doprawdy uprzejma.

I właściwie to nigdy nie czuła od niego jakiegokolwiek ciepłego uczucia. Nawet gdy mówił do niej moja córa, tulił ją i usadawiał na kolanach...

Była na niego zła, że nie doceniał swojej rodziny, tak wielkiego szczęścia, którego posiadał. Że nie cenił swej matki, czarnowłosej jak on lady Dudley, która tuliła się do męża podczas każdego balu czy mszy. Która głaskała Roberta po głowie, a on, zamiast cieszyć się, że miał przy sobie mamę i był obdarzany czułością, krzyczał, by przestała i mówił jej, że robiła mu wstyd. Podobnie jak narzekał jej na ojca, choć codzień wieczorem jadł z nimi kolację, nazywał swoją matkę najdroższym dobrem w świecie, zawsze chwalił go oraz braci za różne dokonania w szkole, a w niedziele zabierał ich na polowania i opowiadał o różnych ciekawych rzeczach, takich jak greckie mity.

– Wiesz co, Robercie, denerwujesz mnie! Nic nie wiesz! Nic a nic!

***

James nie był szczególnie dobrze urodzony. Miał wprawdzie posiadłość, służbę, czyste, całe, niedziurawe i w miarę modne ubrania, a jego rodzina miała co jeść. Nie był jednakże największym bogaczem wśród kolegów, nie było go stać, żeby sypać garści cukru, najdroższej z wszystkich żywności na swoje posiłki i przesładzać swe potrawy do porzygania. Czy też rzucać monetami, gdy jechał konno po drodze. Nie był więc pierwszym kandydatem na męża dla młodych dam. Było paru majętniejszych mężczyzn od niego.

🏵 Elżbieta 🏵 [BYŁA WYDANA]Where stories live. Discover now