Rozdział 8

143 11 1
                                    

- Będę musiała w szkole wykonać parę telefonów - powiedziałam, pakując do plecaka zeszyty, wśród których znajdował się też niemal pusty zeszyt Esther. O dziwo, wykonała ostatnie zadanie domowe. Może nasza rozmowa coś w niej ruszyła. - Strasznie tego nie lubię.

- Będziesz dzwoniła do rodziców? - zapytał szatyn, który leżał wciąż w łóżku z komórką w ręce.

- Nie mam wyboru - rzekłam, wypuszczając wydech. - Dzieciaki mają po 10 lat, a nie wykonują zadań domowych. Jak można jako rodzic mieć tak bardzo wywalone na edukację swoich dzieci?

- Niektórzy mają nie tylko wywalone na edukację swoich dzieci, ale bardzo ogólnie na swoje dzieci. Musisz wziąć to pod uwagę - stwierdził i niestety było w tym dużo prawdy. - Wiem, że te dzieciaki są ci bliskie, ale nie możesz brać tego do siebie. Lub czuć się za nie odpowiedzialna.

- Ale w pewnym sensie jestem za nie odpowiedzialna - zaznaczyłam, posyłając szatynowi niezrozumiałe spojrzenie. - To są tylko dzieci. Ktoś musi im pomóc.

- Dlaczego masz to być ty? - Odciagnął wzrok od komórki, spoglądając na mnie. - Nawet nie próbuj się na mnie denerwować. Po prostu wiem, do czego jesteś zdolna, a masz wystarczająco na głowie. Nie chcę, żebyś wtrącała się w cudze sprawy.

- Nie mam wcale zamiaru... - Zdenerwowana tupnęłam nogą, zaciskając ręce w pięści. - Nie rozumiem, jak możesz tak mówić. Gdyby chodziło o Adama lub Toby'ego...

- Nie, Andie. Zupełnie nie to mam na myśli - przerwał mi, siadając na krawędzi łóżka. - Nie chcę, żebyś proponowała tym dzieciom indywidualnych prywatnych zajęć. Nie chcę, żebyś się do nich za bardzo zbliżała i ryzykowała, że ktoś osądzi cię o pedofilię. Nie chcę, że-

- Harry. - Skrzyżowałam ramiona.

- Daj mi skończyć. - Uniosłam ręce w obronie. - Nie chcę, żebyś próbowała zastąpić tym dzieciom rodziców. Wykończysz się psychicznie. A chyba nie muszę ci przypominać o tym, że wciąż walczysz z zaburzenia lękowymi i wydajemy mnóstwo pieniędzy na twoją terapię, która na razie nie przynosi żadnych efektów.

Otworzyłam usta, aby zaprzeczyć jego wypowiedzi, jednak wykryłam w niej trochę prawdy. Efektów mojej pracy na terapii praktycznie nie było. Ataki paniki nasiliły się i zdarzały się częściej niż wcześniej. Sytuacja wcale nie wyglądała dobrze.

- Jestem tego w pełni świadoma. - Zacisnęłam usta, odwracając się na pięcie. Przerzuciłam plecak przez ramię, kierując się na dół. - Przykro mi, że marnujemy na mnie pieniądze.

- Andie, nie chciałem... - Słyszałam, że zeskoczył z łóżka, idąc za mną. Zniosłam swoje rzeczy po schodach, odkładając je na bok. Harry w szybkim tempie znalazł się obok mnie. - Nie marnujemy pieniędzy. Źle to ująłem.

- Może masz rację i nie powinnam nawet chodzić na tę cholerną terapię, która zupełnie nic nie daje. - Wyminęłam go, wchodząc do kuchni. Zabrałam z niej termos, w którym wcześniej przygotowałam kawę. - W końcu dalej mi odbija.

- Nie chcę, żebyś jeszcze bardziej narażała swojej psychiki. Tylko to miałem na myśli - tłumaczył, wciąż idąc za mną. - Niepotrzebnie wspomniałem o pieniądzach. One nie grają żadnej roli. Przepraszam.

Poprawiłam ciemną szminkę na swoich ustach, ignorując obecność Harry'ego. Nie byłam w stanie z nim rozmawiać, kiedy się tak zachowywał. Chyba to wyczuł, bo zamilkł, ale zabrał mi sprzed nosa kluczyki do samochodu.

- Oddaj mi je. - Wyciągnęłam rękę w jego kierunku.

- Odwiozę cię - powiedział, otwierając od razu drzwi wyjściowe.

Zaszczyciłam go jednym zirytowanym spojrzeniem. Wiedziałam, że nie było sensu się z nim kłócić w momencie, gdy wziął na zewnątrz także mój plecak z zeszytami i torebkę. Założyłam buty na stopy i popędziłam za nim, zamykając wcześniej dom.

— Nie rozumiem, dlaczego zawsze musisz postawić na swoim. — Harry otworzył przede mną drzwi od strony pasażera, ale zignorowałam to i zajęłam miejsce z tył. Ujrzałam, jak zielonooki zaciska dolną szczękę, zanim trzasnął drzwiami.

Usiadł za kierownicą i zapiął pas. Wyjęłam z kieszeni komórkę, sprawdzając godzinę. Wyszliśmy przed czasem, ale byłam pewna, że Harry był tego świadomy.

— Nie musisz się wcale gnieść w tyle — powiedział, odnajdując w lusterku wstecznym mój wzrok.

— Wolę się gnieść w tyle niż siedzieć z tobą. — Prychnął, startując samochód. — Nie śmiej się. Niestety powiedziałeś parę rzeczy za dużo.

— To z terapią było nie w porządku — przyznał, wyjeżdżając spod domu. — Reszty nie żałuję. Masz dzisiaj zadzwonić do rodziców tych dzieci, wyjaśnić z nimi parę spraw i na tym skończyć.

Oparłam głowę o szybę i zmarszczyłam brwi. Nie chciałam przyznawać mu racji, chociaż wiedziałam, że nie leżał w zupełności w błędzie. Nienawidziłam tego, kiedy mówił mi, co mam robić.

— Słyszysz? — zapytał, kiedy mu nie odpowiedziałam. Wciąż nie miałam zamiaru tego robić. Nie spoglądnęłam nawet na sekundę w jego stronę. — Andie, nie chcę się z tobą kłócić.

— To przestań — wtrąciłam. — Przestań mówić do mnie jak do dziecka. Myślisz, że możesz się na mnie podenerwować, zarzucić mi to i tamto, a kiedy wrócę po południu do domu, będziesz jak zawsze udawał, że nic się nie stało. Może nawet zachce ci się uprawiać seks, a ja się zgodzę i wtedy będziesz mi powtarzał, jak bardzo mnie kochasz i ile dla ciebie znaczę tak, jakbyś rano nie potraktował mnie jak głupiego bachora. Jestem na ciebie zła i chyba nie muszę się tłumaczyć.

Tym razem to on nie odezwał się słowem. Ale właśnie tego chciałam. Chciałam, żeby w końcu przestał mówić, bo nie miałam już do niego siły.

— Przepraszam, Andie — powiedział zażenowany. — Czasami jest ze mnie niezły dupek.

— Rozumiem, dlaczego się denerwujesz — przyznałam z półuśmiechem na ustach. — I czego się obawiasz. Mama też mi zawsze mówi, że jestem dla innych zbyt dobra. A czasami rzeczywiście... czasami byłoby lepiej nie być dobrym człowiekiem.

— To nieprawda — odparł, kręcąc głową. — Po prostu... ludzie są różni. Nie każdemu możesz zaufać i znajdą się tacy, którzy będą chcieli wykorzystać twoją dobroć.

— Dla pewności zachowam dystans. — Zatrzymały nas czerwone światła.

— To dla twojego bezpieczeństwa — zapewnił mnie, wystawiając w moją stronę rękę. Zacisnęłam na niej swoje palce i zaraz ruszyliśmy dalej.

Wciąż bolały mnie trochę słowa szatyna. Nie chciałam mu tego mówić. Zawiózł mnie pod szkołę i obiecał, że później mnie też odbierze. Jak zwykle pożegnaliśmy się pocałunkiem i zdałam sobie sprawę z tego, że to nie Harry był osobą udającą, że nic się nie stało. Że nie podnieśliśmy na siebie głosów. Że pozbierałam myśli i wszystko znowu było w porządku. On po prostu rzeczywiście myślał, że tak jest. A tak przecież nie było. To ja udawałam, że nie myślałam przez następne godziny o tym, co mi wcześniej powiedział. To ja udawałam, że nic mnie nie dotyka.

liczba słów: 1027


Fleurs Séchées // h.s.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz