^Rozdział 8^

978 63 3
                                    

Leżałam na swoim łóżku ze słuchawkami na uszach. Starałam się odprężyć i zmienić tok swoich myśli słuchając kaset, które stworzyła moja mama, zanim umarła. Kiedyś potrafiłam odizolować się od rzeczywistości, zamknąć w swojej głowie i marzyć o tym, że tańczę z rodzicami do "Bohemian Rhapsody". Teraz jednak nawet te cudne nutki rozbrzmiewające w moich uszach nie były w stanie zatamować potoku dzikich myśli. Biegały mi po głowie nie dając odpocząć.

Zacisnęłam oczy. Pod powiekami pojawiały się różne obrazy ostatnich wydarzeń. Najpierw ciało Laury, spotkanie Stilesa, ponowne połączenie sił z ojcem, jego śmierć; potem Isaac leżący w dziurze, Erica spadająca ze ścianki, walka z Derekiem, Kanima... Otwarłam ślepia, wstałam z łóżka, jak oparzona i zrzuciłam czerwone słuchawki na podłogę. Podeszłam do okna, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyglądało ono na ślepy, czarny zaułek. Stało w nim tylko kilka koszy na śmieci. Czasem po nocach można było usłyszeć walki bezpańskich kotów o, chociażby jeden mały gryz zepsutych resztek. Oglądanie okolicy pomogło tylko na chwilę. Głosy siedzące w moim umyśle znów powróciły i przestawały być ciche.

-Jesteś tak głupia, że dałaś się oszukać facetowi, który dopiero co wyszedł ze śpiączki! - najpierw właściciele tych wyzwisk byli anonimowi. Po chwili zaczęli jednak nabierać kształtów i kolorów.

-Zdradziłaś mnie! Zdradziłaś swoją watahę! - krzyknęła blondynka, która pojawiła się znikąd w moim pokoju. Nie była sama.

-Naprawdę jesteś słaba - Isaac, który patrzył na mnie z litością i zażenowaniem, rzucił w moją stronę, leżącym na łóżku zeszytem od historii.

-Nie pomogłaś mi, gdy cię potrzebowałam! - tuż przede mną stała Laura, cała w błocie, ściółce, krwi. Podchodziła coraz bliżej, więc sama zaczęłam się cofać. Nagle w coś uderzyłam. Odwróciłam się powoli, rozpoznając zapach tej postaci. Był lekki jak rosa o poranku, ale i jakby morderczy. Obleciały mnie dreszcze. Piękna kobieta o rudych włosach i jasnej cerze. Jej zielone oczy w pokoju ogarniętym półmrokiem lśniły bardziej niż gwiazdy na niebie. Wszyscy zniknęli. Została tylko ona: moja matka.

-Zabiłaś mnie - mówiła z obrzydzeniem i taki miała też wyraz twarzy. Nie wytrzymałam. Łzy, które cisnęły się pod moimi powiekami, wydostały się. Wyskoczyłam przez otwarte okno i gdy tylko wylądowałam na ziemi, w czarnym zaułku, zaczęłam biec przed siebie, jak najszybciej tylko mogłam. Nie wiedziałam, co robić, gdzie uciekać, ale byłam pewna jednej rzeczy. Nie mogłam już dłużej siedzieć sama w pokoju z budującym się w mojej głowie krzykiem. Pozwoliłam swojej naturze na poniesienie mnie w jakiekolwiek miejsce. Odcięłam swoją cielesność od psychiki.

Minuty uciekały mi jak sekundy. Nie wiedziałam, czy uciekam, czy może coś gonie. Nie byłam niczego pewna. Nawet tego, co jest prawdziwe. Świat tańczył przede mną walca, wirował przeraźliwie szybko, zlewając rzeczywistość w jedną wielką papkę. Wydawało mi się, że moje serce cały czas przyspiesza rytm pracy, starając się wyrwać z mej piersi. Wszystkie dźwięki, jakie mnie otaczały, stawały się nie do wytrzymania. Nie miałam już siły dalej biec. Upadłam na coś mokrego i zimnego. Miałam ochotę krzyczeć, błagać, uciekać, uderzać, ale żadna z tych rzeczy nie zatrzymałaby bólu, jaki stwarzała mi moja głowa. Na moment wirowanie ustało, dając mi czas, by rozejrzeć się wokoło i wyciągnąć z kieszeni telefon. Do moich drżących dłoni zaczęły przylepiać się liście. Siedziałam przed progiem spalonej rezydencji. Mojego dawnego domu. Wybrałam numer do najbliższej osoby.

-Czemu, do cholery, dzwonisz do mnie o drugiej, An? - głos Stilesa był zaspany i chrypowaty.

-Napraw to - wyszeptałam lekko. -Proszę, napraw mnie...

Po jakimś czasie usłyszałam dźwięk silnika. Przez moje sklejone przez łzy oczy zobaczyłam błękit metalu. Stiles - rycerz jadący z odsieczą do umierającej z bólu dziewczyny. Mój oddech, cięższy od słonia, uspokoił się delikatnie, kiedy poczułam ciepło jego ramion.

-Hej, hej! Co ci jest? Andrea? - na początku krzyczał z przerażenia. Martwił się o moje zdrowie. Czy to nie urocze? Po chwili jednak uciszył się.

-To boli, Sti. J-ja nie wiem, co robić! Ja umieram, prawda! Nie mogę już tak dłużej... Proszę, posklejaj mnie z powrotem - nie miałam już siły płakać.

-Ja ją zabiłam... - otwarłam szeroko oczy, zdając sobie z tego sprawę. -Zabiłam mamę, tego faceta w Detroit...

-Ci, już dobrze. Jesteś bezpieczna, nic się nie dzieje. Poproszę cię teraz o to, żebyś oddychała razem ze mną, dobrze. Głęboko i powoli - złapał mnie za podbródek i zmusił do spojrzenia mu w oczy. Skupiłam się na jego oddechu, głosie. Był moją kotwicą, która trzymała mnie w trudnych momentach i zawsze przyciągała do bezpiecznej przestrzeni.

Po jakimś czasie uspokoiłam się całkowicie. Świat już nie tańczył mi przed oczami, nie słyszałam też już nic innego niż oddech chłopaka, który bujał mną jak niemowlakiem.

-Przepraszam, nie powinnam do ciebie dzwonić.

-Hej! Mówiłem ci już, że jeśli mnie potrzebujesz, to masz po prostu dzwonić, tak? - pokiwałam lekko głową. -No właśnie. Dobrze zrobiłaś.

-Co to było? - zapytałam, opierając się o jego tors.

-Atak paniki. Sam też często ich dostawałem po tym, jak zmarła moja mama. Pierwszy jest zawsze najgorszy, bo nie wiesz, co się dzieje - miał smutną minę. Nie jestem pewna, co było jej przyczyną: wspomnienie śmierci matki, czy koszmarów po jej odejściu.

-Nie rozmawiajmy o tym. Trzeba zabrać cię do domu...

𝚅 𝙴 𝙽 𝙰 𝚃 𝙸 𝙲 | 𝚝𝚎𝚎𝚗 𝚠𝚘𝚕𝚏 | ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz