14. Kredyt zaufania.

336 56 112
                                    

 Media: Sting - Desert Rose.


          Miłosz naprawdę próbował. Nie mógł sobie zarzucić, że poddał się bez walki. Próbował tak mocno, że w pewnym momencie poczuł łzy pod powiekami. Łzy, które znalazły się tam zapewne przez to, że z tego starania ugryzł się w język. A wszystko po to, by nie wybuchnąć śmiechem.

          Ta jakże bolesna ofiara okazała się jednak całkowicie pozbawiona sensu, gdyż ostatecznie nie wytrzymał i roześmiał się tak głośno, że znajdujący się za drzwiami strażnicy spojrzeli po sobie jakby z tylko im znaną ulgą.

         Maurice w pierwszej chwili stracił rezon, by zaraz zreflektować się i zbliżyć jeszcze o krok, intensywniej trzepocąc trzymanym w ręku łańcuszkiem.

         Miłosz nie był w stanie się opanować, odchylił się i opadł plecami na łóżko, trzymając się za brzuch. Miał świadomość, że być może robi najgłupszą rzecz, jaką może, bo w końcu wszędzie roiło się od straży, od rycerzy, a on tutaj lekceważył sobie następcę tronu. Ale to było silniejsze od niego. Spodziewałby się wszystkiego, ale nie tego, że ktoś weźmie go za demona i wystartuje na niego z krzyżykiem. Śmiał się więc i tak naprawdę wcale nie chciał przestać. Ta chwila radości, niezmącona w tym ułamku swojej istoty żadną negatywną energią, była dla niego jak oczyszczenie. Jak morze ulgi po długiej wędrówce przez pustynię stresu i nerwów.

         Mauricowi bynajmniej nie było do śmiechu.

         – Skąd to przyszło ci do głowy? – zapytał w końcu Miłosz, ocierając łezkę z kącika oka. – Wasza Wysokość – dodał zaraz.

          Książę uniósł dumnie podbródek, spoglądając na gościa z wyższością i czymś w rodzaju odważnej pogardy.

         – Widziałem, jak nagle znikasz... jak potrafisz rozpłynąć się w powietrzu. I jesteś tu już od dawna, prawda? Nawiedzasz nasze królestwo od jakiegoś czasu. Jakim prawem, szatanie?!

         Miłosz mimo szczerych chęci parsknął śmiechem. Sam nie wiedział, czy bardziej jest rozbawiony, czy jednak przerażony tym, że wszystko właściwie się wydało i na nic już tutaj były pozory. Uniósł dłonie w poddańczym geście, powoli podnosząc się i wstając z łóżka.

         – Okay, koniec ściemy, nie jestem stąd. Ale, cholera, do diabła to mi raczej daleko.

          Maurice patrzył na niego w osłupieniu. Nie zamierzał jednak chować medalika. Mimo, że czuł ból wyciągniętej ręki.

        – Czyż to nie Zły mówi wieloma językami? Jesteś parszywym demonem, który zaklina się na dziesiątkującą ludzkość zarazę.

         Miłosz na szybko wyłapał kilka wniosków. Stojący przed nim książę nawet jeśli się boi, to najwyraźniej wygrywa u niego ciekawość, bowiem, gdyby chciał go zlikwidować na podstawie własnych domysłów, to już byłyby tu straże. Po drugie właśnie bał się go, więc to Milo musiał być tym rozsądniejszym, który jakoś tę sprawę tutaj poukłada i doprowadzi do stanu przyszłej używalności. Musiał przecież założyć, że będzie tu wracał, przez nieokreślony czas. I po trzecie, w tym momencie wygrać mógł tylko szczerością. Szczerością i nadzieją, że jednak nie spłonie na stosie.

         – Nie jestem diabłem, demonem, czy co tam ci jeszcze chodzi po królewskiej głowie, Wasza Wysokość.

         – Udowodnij! – padło żądanie, a on aż uniósł brwi.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz