18. Problemy jawne i ukryte.

317 49 86
                                    


          Przedzierające się przez odsłonięte okno promienie słoneczne posmyrały go w przymknięte powieki. Gdy tylko świadomość doszła do jego umysłu, zerwał się do siadu. Rozglądał przez chwilę nim pojął, gdzie się znajduje. Serce waliło mu jak młotem, w ustach nieco zaschło.

         Był w domu, to pewne. Pytanie teraz: kiedy był?

         Odrzucił na bok cienka, letnia kołdrę obleczoną w błękitną pościel. Zsunął bose stopy na chłodne panele. Wciąż miał na sobie tamte ubrania. Szeroką, biała koszulę z tego „gryzącego" w skórę materiału i białe pantalony luźno majtające mu się aż do łydek.

         Wziął kilka głębszych oddechów, uznając zaraz, że musi działać. Najpierw zerwał się z łóżka, dopadając do szafy, by ubrać się w cokolwiek, co pochodziło z tego świata. Dżinsy i bluza z kapturem, która pachniała lawendowym płynem do płukania była pomysłem impulsywnym i nieprzemyślanym. I już za chwilę miał się o tym przekonać.

         Teraz jednak sprzątał swoje artemijskie piżamy i wciskał je pod materac. Krótko zawibrował jego telefon, a on aż uśmiechnął się na to cudo technologii. Sięgnął po smartfona i rzucił okiem na wiadomość z sieci. A potem chrząknął i zerknął na datę. Drugi lipiec. Na szybko przekalkulował sobie czas i wydarzenia, pozwalając zbłąkanej myśli rozżalić się nad tym, że jak tak dalej pójdzie to straci rachubę nawet odnośnie aktualnego roku...

         Odetchnął. Było dobrze. Z tego co kojarzył kładł się spać pierwszego lipca. Więc zniknął na całą noc.

         Noc...

         Ziewnął przeciągle i zerknął z tęsknotą na łóżko. Oczy mu się kleiło i z chęcią wróciłby pod kołdrę i przespał najbliższe godziny. Ale było już grubo po dziewiątej i miał świadomość, że za chwilę i tak obudzi go matka, zbierająca po pokojach ubrania do prania.

         Zaczynał rozumieć swoje chroniczne zmęczenie. Wychodziło przecież na to, że gdy nocami się przenosił to... właściwie nie spał.

         Wcisnął komórkę do kieszeni i, chcąc nie chcąc, ruszył do wyjścia. Już na korytarzu usłyszał wyraźniej radosne szczebiotanie Zuzi. Przeciągnął się, ziewając przy tym szeroko i ruszył schodami w dół. Dzisiaj był...

         Zatrzymał się w połowie i trzymając nogę z zawieszeniu między jednym schodem a drugim próbował odnaleźć się jakoś w ramach czasowych rzeczywistości. Czwartek. Chyba był czwartek. Wnioskował to też i na podstawie obecności matki, która w ten dzień tygodnia szła do pracy na godzinę dwunastą.

         Nagle poczuł jak ogarnia go stres sadowiący się gdzieś w okolicach żołądka. Choć sam tak naprawdę nie widział dokładnie czym był spowodowany.

         – Miłosz! – usłyszał jej donośne wołanie. – Miłosz, wstawaj, pójdziesz... Zuziu nie bierz tego do buziu... do sklepu! Miłosz!

         Milo westchnął. Tak jak myślał, i tak musiałby wstać, z własnej woli bądź mniej.

         Ruszył w stronę kuchni, mając wrażenie, że mrugnięcia jakby wydłużyły swoje trwanie. Tam przy nieco owalnym stole siedziała w swoim różowo białym wysokim siedzisku Zuzanna Weis, w tym konkretnym momencie grzebiąc palcem w swojej owsiance z malinami. Maria odwrócona chwilowo tyłem szukała czegoś w podwieszanych szafkach. Z radia płynęła spokojna, nastrajająca pozytywnie muzyka.

          – Mijos! – zawołała Zuzia, wyciągając mocno rączki w jego stronę, podskakując przy tym na swoim krzesełku.

         Maria odwróciła się i posłała synowi lekki uśmiech, kładąc zaraz dłoń na główce córki, by nieco uspokoić jej energiczne ruchy i tym samym zapobiec ewentualnemu wypadnięciu z siedziska.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz