35. Podrygi.

261 51 135
                                    

Media: Two Steps From Hell - Evergreen.

– Nie powinieneś być na balu? – padło kolejne pytanie, a Miłosz napiął wszystkie mięśnie w gotowości do... sam nie wiedział dokładnie do czego, bo przecież ucieczka byłaby najgłupszym, co mógłby zrobić. Zaraz jednak rozluźnił się, widząc przed sobą Iana, który zapalał właśnie nieduży świecznik.

Ciepłe światło płynące od ognia rozgrzało swym blaskiem ich twarze.

– Książę pozwolił mi wyjść. I musiałem się przewietrzyć.

Ciągle dziwnie mu się rozmawiało z kimś, kto wyglądał dokładnie jak jego przyjaciel. No może z wyjątkiem okularów, których Ian nie potrzebował.

Młody alchemik podszedł bliżej i odłożył lampion na ziemi. Ogień drgał między szklanymi ściankami.

– Czyżby przerosło cię dworskie życie? W twoim świecie nie macie bali?

Milo chrząknął, zerkając gdzieś za nim. Ian uniósł brwi.

– Spodziewasz się szpiegów? Uwierz, że gdybym chciał zdradzić, już dawno o całej sprawie byłoby głośno. Należy jednak ważyć słowa. Nigdy nic nie wiadomo. Co prawda nikt się tutaj nie zapuszcza, a mój ojciec śpi już od jakiejś godziny, ale ostrożność na dworze to coś, co powinieneś zacząć mieć we krwi.

Chłopak prychnął.

– Już druga osoba ostrzega mnie przed życiem tutaj.

– I słusznie, zwłaszcza, że na szali jest dużo. Rzekłbym nawet, że za dużo. A ty jesteś nieobeznany i co za tym idzie, nieostrożny.

Miłosz zmarszczył czoło.

– Robię wszystko, żeby nic się nie wydało – syknął szeptem.

– Już sam fakt twojego znikania niesie za sobą niesamowite ryzyko, które potem książę musi tuszować.

– O co ci chodzi? Wiesz, że nie mam na to wpływu. Myślisz, że robię to celowo?

– Myślę, że Maurice za bardzo ci ufa, ale wiedz, że ja patrzę ci na ręce i nie pozwolę, by przez twoja obecność tutaj spotkała go krzywda. Pomijając to, że jest moim przyjacielem, jest też przyszłością tego kraju, bez której zginie on marnie.

– Ale ja...

– Na szczęście – kontynuował, nie robiąc sobie wiele z próby jego rozmówcy do wtrącenia własnej myśli – książę sam pojął, że nie powinno cię tu być i należy jak najszybciej sprawić, byś nigdy więcej tu nie wracał.

Zabolało. Mimo, że sam jeszcze zaledwie kilka chwil temu myślał podobnie. Że lepiej, by mógł tu nie wracać. Że wtedy miałby możliwość o nim zapomnieć. Jednak... zabolało. Przeszyło go wręcz na wskroś, choć to przecież oczywiste. Ian miał rację, był zagrożeniem dla spokoju tego kraju. Jego obecność była zagrożeniem i dla Maurice'a i dla niego samego. Był anomalią, która nie powinna występować.

– To dobrze – odpowiedział, a potem kaszlnął, próbując wyeliminować gulę, która urosła mu w gardle. Jakże żałosny był w tym wszystkim... – To dobrze, bo ja również robię wszystko, żeby to zakończyć. I sorry, ale chyba powinienem wrócić do środka.

Nie czekał na odpowiedź. Odszedł, nie odwracając się za siebie. Czego on się, do cholery, spodziewał? Że stali się przyjaciółmi, że razem będą kombinować, jak to ustabilizować, żeby... mógł być? Że może stworzy się któregoś dnia coś więcej? Jaki on był głupio naiwny, jak mocno był w tej naiwności niepoważny. Maurice był księciem, był przyszłym królem. Złączyła ich tajemnica, ale to wszystko. Tylko to było między nimi, a prawda była taka, że nie było to coś pozytywnego. Raczej jak zadra, jak drzazga, którą należy usunąć. Był drzazgą. Był cholerna drzazgą. A do tego hipokrytą, bo przecież sam chciał stąd zniknąć.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz