41. Dom jest tam, gdzie serce nasze.

328 49 103
                                    


 Pierwsza myśl, która go nawiedziła, gdy już zdał sobie sprawę, że jest w domu, w swoim pokoju w Gałoszynie, to Zuzia. Mała, niespełna dwuletnia Zuzia, której nie mógł zarazić. Sięgnął po telefon, było nieco po siódmej. Zatem jego nieobecność wynosiła maksymalnie kilka godzin. Najpewniej nikt nie nawet jej nie zauważył.

Przymknął oczy, przeszedł go dreszcz. Bolała go głowa, piekły oczy. Termometr. Był w kuchni, w szufladzie przy kuchence. Ale musiałby wyjść z pokoju. Do diabła, jak miał się choć ruszyć, żeby nie narazić tego małego krasnala. A musiał działać, już, teraz. Tam, w Artemii leżał Maurice, który nie miał dostępu do żadnego leku, dla którego każda minuta była zbliżeniem się do śmierci.

Nie działał w sposób przemyślany. Gdyby tak było, może rozwiązałby to wszystko nieco inaczej. Ale był chory, miał gorączkę, wszystko go bolało, a do tego zjadał go strach o Maurice'a.

Chwycił termometr i napisał mamie SMS-a z prośbą, by przyniosła mu termometr i Ibuprom. Wiedział, że kobieta nigdy nie wyłącza dźwięków, a z racji tego, że miała lekki sen na pewno lada chwila odczyta. Gdy czekał sięgnął po stojące na biurku lusterko. Wyciągnął język, był szkarłatny. Jak to możliwe, że w jednej chwili z pozycji bezobjawowej wylądował w zaawansowanym stadium? Choć z drugiej strony, czy powinien się czemukolwiek dziwić? Skoro w tym tunelu czasoprzestrzennym, czy cokolwiek to było, zaginał się czas i świrowały telefony, to dlaczego i choroba nie miałaby postępować z trzykrotnym przyspieszeniem? Dojście do biurka go zmęczyło. Oparł się o krzesło i wziął głębszy oddech. Spowodowało to taki atak kaszlu, że w oczach już drugi raz tego ranka stanęły mu łzy. Myślał, że wypluje sobie płuca.

Rozległo się krótkie pukanie, po którym zaraz otworzyły się drzwi i stanęła w nich nieco zaspana Maria Weis.

– Miłosz... co ty znowu masz na sobie?

No tak, nawet nie pomyślał o tym, żeby się odpowiednio przygotować do przenosin. Teraz też nie poświęcił nawet chwili temu, by się przebrać.

– Mamo, nie wchodź tutaj. Zostań za drzwiami i nie zbliżaj się. Nie chcę, żebyś przeniosła to dziadostwo do Zuzi.

Na jej twarzy pojawiło się silne zaniepokojenie.

– Kochanie, co się stało? Źle się czujesz? Wyglądasz okropnie. Masz gorączkę?

– Stój. Zuzia...

– Miłosz, nie dyskutuj ze mną. Nie pierwszy raz jesteś chory jak ona jest na świecie. Gdzie się tak załatwiłeś? Kładź się do łóżka, ale już.

Posłusznie podreptał pod kołdrę i sięgnął po wyciągnięty w swoją stronę termometr.

– Nie wiem, mamo. Ale zaraziłem się szkarlatyną, patrz – wyciągnął na krótką chwilę język.

– Rany Boskie, Miłosz! Dzwonię po lekarza. – Sięgnęła dłonią do jego czoła. – Ja cię nie zawiozę, bo nie zostawię Zuzi samej, a jesteś rozpalony i nie pozwolę ci jechać autobusem. Zaraz przyniosę ci tabletkę i wodę. Zadzwonię też po tatę...

– Mamo, ja sobie tu poradzę, tylko przynieś mi kilka rzeczy i...

– Nie dyskutuj ze mną, Miłosz – ucięła i szybko wyszła z pokoju.

Chłopak westchnął. Opadł na poduszki. Po raz kolejny przeszedł go dreszcz. Nie pamiętał żeby do tej pory jakakolwiek choroba tak go sponiewierała. Przykrył się kołdrą pod sam nos. Zimno, było mu zimno. Ale musiał się przebrać. Nie mógł pokazać się lekarzowi w takich ciuchach. Już wystarczy, że mama go widziała. W międzyczasie napisał go Chity i Janka czy kojarzą coś na sen bez recepty. Niedługo musiał czekać na odpowiedź. Blondyn napisał wiadomość z całą serią pytań, dziewczyna zadzwoniła domagając się wyjaśnień. Dowiedział się przy tym kilka wartościowych rzeczy. Po pierwsze, że jest zdebilociałym matołkiem, któremu te przenosiny i amorki całkiem wyprały mózg. Chita nie do końca była w stanie zrozumieć, że aż tak zaryzykował.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz