10. Gość Ich Królewskich Mości.

452 61 107
                                    


         Kręcił się po korytarzu, złorzecząc całemu światu. Nigdy by nie przypuszczał, że jego ojciec jest tak naiwnym starcem. A może to właśnie wpływ złych mocy? Bo miał na sobie czyste ubranie, bo niespotykany materiał, bo w kieszeni monety w jakiejś obcej walucie. No właśnie monety... Garść mniejszych i większych. Srebrnych i złotawych...

         Czy nikt nie zadał sobie pytania, dlaczego nie miał sakwy? Któż trzyma pieniądze w tak luźnej formie?

         On zadał, zaraz jednak usłyszał od ojca, że jest niesprawiedliwy i żeby nie wysnuwać pochopnych wniosków.

         Bo przecież jest za czysty na jakiegoś złodziejaszka, zbyt dobrze ubrany. Krawiec nie mógł określić jednoznacznie cóż to okrywało jego ciało... wyróżniał wysokiej jakości bawełnę i na tym się kończyło. Buty jakby ze skóry, ale tak naprawę wcale nie. I to takie niskie jak chłopskie trepy, przewiązane sznureczkami jak niewieści gorset. Jednak nie to przeważyło. O przychylności względem niego zadecydował złoty łańcuszek z maleńką gwiazdą w wisiorku, który dostał jeszcze w gimnazjum od Chity, jako coś co miało mu przypominać o Stanach i o gwiazdach we fladze.

         O tym jednak nadworni mędrcy i król nie wiedzieli. Im wystarczył sam fakt złota zawieszonego na szyi nieznajomego. Czystej szyi nieznajomego.

         Szybko pojawiła się teoria, że kimkolwiek i skądkolwiek ów przybysz jest, musi być wysoko urodzony.

         Zaczęto nakręcać wzajemne zaintrygowanie, podniecenie, które wyzierało z każdego konta szeptami służących, dam, a nawet malutkich myszy czmychających do swych ukrytych dziur.

         Musiano jednak czekać. Bowiem przybysz, męczony gorączką, dostał wywar nasenny sporządzony przez alchemika i od kilku godzin oddawał się pozbawionemu świadomości odpoczynkowi.

         – Służba plotkuje, że przybył zza Czarnego Oceanu.

         Maurice drgnął gwałtownie. Sapnął zaraz z rozdrażnieniem, gdy przesuwał wzrokiem po delikatnych rysach twarzy swojego najmłodszego brata.

         – Służba najwyraźniej zbyt pobłażliwie jest traktowana. Bowiem niepojęte, że w tak dużym zamku znajdują czas na nikomu niepotrzebne plotki – warknął, rozglądając się na boki, jakby miał nadzieję uchwycić spojrzeniem jakąś przypadkiem przechodzącą pokojówkę.

         – A ty co myślisz? – drążył Fabio, wskakując tyłkiem na niski marmurowy parapet.

        Maurice nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Ciągle prawda nie chciała przejść mu przez usta. Wiedział, że zostanie wyśmiany i bał się tego. Wtedy już w zupełności straciły przewagę jaką dawała mu świadomość. Co prawda nie miał jeszcze pojęcia jak ją wykorzystać, jednak wiedział, że to Coś nie może się dowiedzieć, że on wie, że pamięta, że rozpoznaje.

         – Nic nie myślę – odparł wpatrując się w zagięcie między podłogą a ścianą. – Zakładam, że sam coś nam rzeknie na ten temat, gdy tylko się obudzi. Potem zaś nasz ojciec oceni...

         Urwał, rozproszony gwałtownym otwarciem się drzwi. Wybiegła z nich niziutka służąca, kłaniając się po drodze młodym książętom, omal się przy tym wszystkim nie przewracając.

          Maurice nie zatrzymywał jej i kładąc bratu dłoń na ramię wzbronił go przed tym. Zmrużył oczy i ruszył w stronę pokoju, z którego wyszło naraz dwóch strażników, zastępując mu drogę.

         – Ofeliuszu? Neilu? Cóż to za postępowanie?

         Wyższy z nich chrząknął zawstydzony, a jego dłoń nerwowo przesunęła się po pasku.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz