8. Mętlik.

420 60 102
                                    

Media: Sofia Kalberg - Smells like teen spirit ( cover Nirvany. )


           Nie miał pojęcia co robić. Ręce mu się trzęsły, twarz pobladła, słabość ogarnęła go taka, że musiał przysiąść na sedesie. Momentalnie wytrzeźwiał, a wręcz zapomniał, że cokolwiek wypił. Zapomniał o zmęczeniu, które kleiło mu oczy. Zapomniał o wszystkim, co nie było pulsującą raną na jego ramieniu.

         A może się nie obudził jeszcze? Ale czy w śnie może coś tak cholernie boleć?

         On już sam nie wiedział... A może mu się wydaje? Może nic nie ma na tym ramieniu? Może zwariował?!

          Dotknął opuszkami palców rany. Syknął i zacisnął na sobie zęby.

         Zdecydowanie na ramieniu coś było.

         Co on miał robić? Iść na pogotowie? Najbliższy dziesięć minut samochodem... Zresztą co powie? Że... on nawet nie miał pojęcia co się stało! A jeśli od tego umrze?

         Jęknął nieco płaczliwie, przyglądając się szramie i strużkom krwi, które sięgały aż łokcia, a potem i przedramienia, nadgarstka... jednak z kropel złączyła się z serdecznym palcem i kapnęła na jasne płytki na podłodze.

         Będzie musiał to zetrzeć...

          Nagle jego rozpacz jeszcze się pogłębiła, gdy zdał sobie sprawę, że nie ukryje tego ani przed matką, ani ojcem. A do tego przecież miał jutro iść do kliniki!

         Co on miał zrobić? Co powiedzieć?!

         A jeśli się tutaj wykrwawi? Jasna cholera, a jeśli wda się jakieś zakażenie?!

        Oddech, drugi, trzeci. Drżące jak dłonie, jak nerwówka ogarniająca całe ciało.

          Zerknął ponownie na ranę. Ciągle coś się z niej wydobywało. Ciągle płynęła krew, jednak nie był to krwotok, bardziej sączenie. Szramy nie były długie, jednak czy głębokie?

         Zastygł z dłonią w drodze do ramienia. Skrzywił się. Nie da rady tego dotknąć...

          JAKIM CUDEM TO SIĘ WZIĘŁO?!!

         Stop. Kolejne drżące oddechy. Na to przyjdzie czas. Nieraz już bywał w klinice u ojca. Nieraz mu pomagał. Nieraz widział rany na łapach, na pyskach, na różnych ciałach zwierząt, które wcisnęły się nie tam gdzie trzeba, lub po prostu zostały znalezione w nieciekawym stanie gdzieś przy drodze. Zwierzę, człowiek, rana to rana.

          A ranę należało przemyć. Zdezynfekować.

          – Cholera – mruknął, wyciągając niedużą apteczkę z górnej szafki.

          Bandaże, gaziki, woda utleniona, Octenisept, masa plastrów, duże nożyce, małe nożyczki.

          Na widok wody utlenionej zrobiło mu się słabo. Zdecydowanym ruchem sięgnął więc po małą buteleczkę Octeniseptu. Potem jednak było już mniej zdecydowanie. Wziął do ręki gazik. Odpakował go. Spryskał obficie środkiem odważającym. Zacisnął zęby. Syknął przez nie, gdy powierzchnia gazika zetknęła się z powierzchnią rany.

           Od środka rany do zewnątrz...

           Zetknięcie, syknięcie. I znów, i jeszcze raz.

           – Chrzanić.

           Wziął do ręki buteleczkę. Czuł, że mu słabo. Zerknął na ramię. Krew sączyła się coraz słabiej. Nacelował psikającą stroną na ranę. Zamknął oczy. Nacisnął szybko kilkakrotnie.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz