27. Łatwiej nie będzie.

320 51 165
                                    

Media: Je suis le meme - Garou


 Świtało.

Tego jednego był pewien, gdy „obudził się" na jakiejś klatce schodowej. Bliskie sąsiedztwo okna pozwalało mu na podziwianie wspaniałego, różowo-krwistego wschodu słońca. Zaraz też zaczęła się pojawiać dedukcja. Jeżeli wciąż był lipiec – a miał taką nadzieję – to najpewniej niedawno minęła piąta rano.

Oparł drżące dłonie na parapecie, starając zmusić się do intensywniejszego układania myśli, co nie było takie proste, zważywszy, że kilka godzin temu obecny był na uczcie, obserwował tańćące pary, wodził wzrokiem za księciem i jego narzeczoną i próbował zrozumieć zachowanie króla. Nie miał możliwości porozmawiać z księciem po wieczerzy, ale w jej trakcie widział, jak ten rozmawia ze swoim ojcem. Nie wyglądał na przerażonego, ani nawet przesadnie zdenerwowanego. Oblicze księcia przedstawiało jedynie lekkie zafrasowanie, które jednak z każdą chwilą zdawało się słabnąć. To jednak nie zmieniało fakty, że zasypiał w pałacu i tam też zniknął. Ponadto za każdym razem nie mógł być pewien kiedy znów się przeniesie i kiedy to będzie w tamtej rzeczywistości.

Przymknął na moment oczy, a w uszach zadudniła mu uciążliwa cisza. Teraz musiał zostawić Artemię i zająć się tym życiem. Wyjrzał raz jeszcze przez okno. Dostrzegł opustoszałe ulice, żabkę na rogu i parking, który dobrze znał. Znajdował się w jednym z czteropiętrowych bloków na jego ulicy. Co więcej, naprzeciwko stał jego, otoczony białym płotkiem dom. Nie zapowiadało się to dobrze. Co najmniej niepokojący był fakt, że nie obudził się, tak jak do tej pory, we własnym łóżku lub innym miejscu, w którym zasypiał. A był pewien, że kładł się spać w domu, w pokoju na piętrze. Na pewno nie na klatce schodowej między kartką z jakimś napisanym odręcznie ogłoszeniem i plakietką informującą o kierunku ewentualnej ewakuacji. Gdzieś nad tym biło po oczach maźnięte czarnym markerem: chuj ci w dupę, Moro.

Czuł, że nie powinien tu zostawać, ale wyjście w tym momencie wiązało się z podobnymi, mało komfortowymi skutkami. Gałoszyn był małym miasteczkiem i większość ludzi widziała się chociaż z widzenia. Gdy jednak mowa była o tej samej ulicy ten związek stawał się na tyle ciasny, że jeszcze tego samego dnia jego rodzice dowiedzieliby się, że zwiedzał nad ranem osiedla i klatki schodowe, jak szukający noclegu żul.

Stał więc w miejscu, rozpierając się dłonią o chłodny parapet. Na sobie miał czarne kalesony przypominające legginsy i białą luźną koszulę z szerokim dekoltem, do tego zaś na nogach skarpety, które nie leżały nawet nigdy obok bawełny. Mimo gorących nocy, chciał uniknąć wylądowania gdzieś boso, a spanie w butach jednak mogłoby się okazać niepokojące dla choćby służby, która wpadłaby rano z jakiegokolwiek powodu. Miłosz nie wdrążył się jeszcze w ich zwyczaje, ale wolał nie ryzykować, zwłaszcza, że nie wiedział jakie są królewskie nastroje względem niego. Podsumowując, w tych czasach i tej rzeczywistości wyglądał właśnie jak trzeźwy żul, któremu mocno odwaliło, a więc mieszanka wyjątkowo pochrzaniona.

Z bocznej kieszonki spodni, którą książę jeszcze w Woodshare nakazał doszyć, wyciągnął swó telefon. Data i godzina pozostawały rozregulowane, bo wątpił, by znalazł się w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Zmarszczył czoło, dostrzegając złożoną kilka razy kartkę, Z zaciekawieniem, ale też i niepewnością, rozglądając się raz po raz dookoła, rozłożył ją skupiając się na krótkiej wiadomości.

Wszystko mam pod kontrolą. A sroki wielbią przesyłki i świecidełka.

Riz.

Uśmiechnął się na tę wiadomość i na podpis, które rozlały się krótką, acz intensywną falą spokoju w jego pochłoniętym przez stres wnętrzu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w pochyłe pismo księcia, dostrzegając od razu osobliwość w literce „s", która za każdym razem zakończona i rozpoczęta była dodatkowymi zawijasami, co dodawało jej wręcz kaligraficznego wyrazu.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz